Proza życia
Może to być bolesne rozdrapywanie niezabliźnionych ran albo chłodna analiza przeszłości. Może być pisanie ku przestrodze albo zabawa formą i treścią. Wierne odwzorowanie zdarzeń albo fikcja literacka, powstała na podstawie własnych przeżyć. Pisanie o swojej niepełnosprawności nie mieści się w jednej szufladzie.
Rozdział 1. Przestrzec innych
Mariusz Rokicki swoje wspomnienia wysłał do pięciu wydawnictw. Aż cztery wyraziły chęć współpracy. Wybrał krakowski Znak. Tak pojawiła się poruszająca opowieść o młodym człowieku i konsekwencjach jego nierozsądnego skoku do wody. Autor wydanego w 2009 roku "Życia po skoku" nie wstydzi się łez, bez skrupułów pisze o łasym na łapówki ordynatorze szpitala, szokuje wyznaniem, że do rehabilitacji motywowała go chęć odzyskania sprawności na tyle, by popełnić samobójstwo.
– Chciałem opisać to w taki sposób, żeby czytelnik mógł być świadkiem wydarzeń – przyznaje Mariusz Rokicki. – Szczegóły dramatu na pewno wpływają na wyobraźnię i dłużej pozostają w pamięci. To było bardzo trudne, ale nie żałuję, że zdecydowałem się na taki przekaz. Miałem w głowie jedno: by każdy, kto przeczyta książkę, nie popełnił mojego błędu.
Można zaryzykować twierdzenie, że "Życie po skoku" powinno wejść na listę lektur szkolnych. Nie jest to proza w stylu Prusa czy Sienkiewicza, ale książka Rokickiego na pewno uchroniłaby wielu młodych ludzi przed skutkami niefrasobliwości nad wodą.
Na razie "Życie po skoku" sprzedało się w kilku tysiącach egzemplarzy. Anna Steć z Wydawnictwa Znak podkreśla, że książka nie została wydana jako publikacja o radzeniu sobie z niepełnosprawnością, a raczej uniwersalna historia o życiu, zmaganiu się z przeciwnościami losu. Nie była kierowana do osób z niepełnosprawnością, lecz szerokiego grona odbiorców.
Pół roku wcześniej związane ze Znakiem Wydawnictwo Otwarte
wypuściło "12 oddechów na minutę" Janusza Świtaja, także osoby
sparaliżowanej.
– My takie historie wciąż wydajemy – zaznacza Anna Steć. – One są
bardzo różne, ale mamy przeświadczenie, że jest duża grupa
odbiorców, którzy lubią literaturę faktu, czyli właśnie prawdziwe
opowieści, które wzbogacają ich wiedzę o świecie. W takim nurcie te
książki się mieszczą.
W wydawnictwach wiedzą, że to nie będą bestsellery.
– Wszystko zależy od tego, jak bardzo poruszająca jest historia
albo kim jest osoba, która ją opowiada – przyznaje Anna Steć. – W
przypadku "Życia po skoku" postać była mało znana, ale historia –
niesamowita. Największy sukces osiągają jednak te książki, gdzie
jedno łączy się z drugim, czego przykładem jest "Wygrać życie"
Kamila Durczoka.
Nazwisko zawsze przyciąga czytelników, a debiutanci nie mają
łatwo. Rokickiemu się udało, choć przyznaje, że nie od razu był
gotów stawić czoła trudnej przeszłości. Samo pisanie było próbą
zrozumienia, jak doszło do wypadku.
– Czuję moralny spokój, że zrobiłem coś, co może uratować kogoś
przed takim życiem. Poza tym mam siłę i motywację do życia, bo mimo
ograniczeń mogę wiele osiągnąć – zaznacza autor.
Był zaskoczony zainteresowaniem jego historią jeszcze wówczas, gdy przed wydaniem książki publikował wspomnienia w formie bloga.
Rozdział 2. Nazwać uczucia po imieniu
Blog prowadzi też Piotr Sajnóg (www.piotrsajnog.pl). To u niego wśród komentarzy znaleźć można zarzut anonimowego internauty, że dzielenie się w sieci swoją niepełnosprawnością ma wzbudzić litość, skłonić do czytania bloga i klikania w reklamy, ale oszczędzić ma ostrych komentarzy. Na blogu Piotra Sajnóga niepełnosprawność nie jest kluczową informacją.
– Napisałem szczerze o tym, dlaczego jestem niepełnosprawny, jakie są przyczyny mojej choroby i tyle – tłumaczy. – Ludzie wiedzą o mojej chorobie. Głównie jednak piszę na blogu o grafice komputerowej, czyli swojej pracy zawodowej, oraz zainteresowaniach i hobby w czasie wolnym. Mój blog to nie są zapiski osoby chorej, szukającej wsparcia finansowego w leczeniu i rehabilitacji, ale miejsce, dzięki któremu, mam nadzieję, osoby w podobnej sytuacji znajdą inspirację do podjęcia pracy i realizowania pasji w ramach swoich fizycznych możliwości.
Podobną funkcję pełni za-szyba.bloog.pl.
– Rozwijało się to na przestrzeni czasu – mówi jego autorka, chcąca
zachować anonimowość, w internecie funkcjonująca jako „Zatopiona w
myślach”.
– Kiedy zaczynałam blogować, było to czymś w rodzaju terapii,
uwolnienia negatywnych emocji, których nie można wypowiedzieć w
świecie realnym. Później przekształcało się w pewną misję, którą
mam do spełnienia. Chciałam poruszać różne tematy, które dotyczą
osób niepełnosprawnych, pozbawionych możliwości samodzielnego
życia, jak np. problemy z ich rodzicami.
Autorka w wyniku mózgowego porażenia dziecięcego wymaga całodobowej opieki. Obsługa komputera jest dla niej w zasadzie jedyną poza mówieniem czynnością, którą może sama wykonywać. Wie od czytelników, że to, o czym pisze, odzwierciedla ich problemy. Mogą się z autorką utożsamić i zobaczyć, jak sobie radzi.
– Na pierwszym planie chcę postawić emocje, które przeżywam, problemy emocjonalne, psychiczne, z którymi się zmagam – mówi blogerka, dodając, że pisanie bloga ją zmieniło. – Nauczyłam się nazywać swoje uczucia po imieniu, nie wstydzić się ich i do nich się przyznawać.
Pomagała też uwolnić myśli osobom z niepełnosprawnością, zakładając im blogi. Mogą w ten sposób uwolnić się nawet spod kurateli opiekunów – w końcu w internecie można funkcjonować anonimowo. Blogerka chciałaby kiedyś wydać swoje wpisy na blogu w formie książki, by dotrzeć do szerszego grona osób z niepełnosprawnością.
Rozdział 3. Wywalić to z siebie
Od bloga do książki doszła Anna Bartuszek. W sieci jako
„annablack” od lat, czasem kilka razy dziennie, informuje o
wydarzeniach ze swojego życia (także o rozmowie do tego artykułu).
Długo nie wspominała o swoim problemie.
– Jak długo choroby i niepełnosprawności nie było po mnie widać,
mogłam udawać, że nic mi nie jest – przyznaje. – Kiedy choroba
przyśpieszyła, stała się agresywna i okazało się, że muszę zebrać
pieniądze na lek nierefundowany w Polsce, postawiłam wszystko na
jedną kartę.
Dumę schowała do kieszeni. Zdiagnozowane na dzień przed 19.
urodzinami stwardnienie rozsiane coraz bardziej dawało o sobie
znać. Udało się zebrać środki na dwa lata kuracji. Bardzo w tym
pomogli członkowie rodziny i bliscy, ale też osoby anonimowe.
Blogerka przekonała się jednak, że internetowa anonimowość ma
drugie oblicze.
– Zdarzało mi się płakać przez brutalne komentarze – wspomina. –
Musiałam prostować, że zbieram pieniądze nie po to, żeby wyłożyć
diamentami wannę, ale się leczyć.
W 2010 roku opublikowała w wydawnictwie Trio książkę "BeStia
ujarzMiona. Moja walka z chorobą".
– To moja terapia, ponieważ stwierdziłam, że chcę wszystko wywalić
z siebie i odciąć się od tego tematu. Nie ma łatwiejszego sposobu,
niż napisać o wszystkim, co człowieka boli, i puścić to w Polskę –
mówi Anna Bartuszek.
"BeStię" napisała też dlatego, że nie znalazła tego typu
publikacji skierowanej do młodych, a to ich najczęściej dotyka SM.
Autorka przyznaje, że nie było łatwo przypominać sobie przykre
zdarzenia i pisać o sobie jako o kimś chorym i niepełnosprawnym.
Miała potrzebę to z siebie wyrzucić, choć w wydawnictwie pytano,
czy na pewno chce wszystko sprzedać światu.
– Pomyślałam, że faktycznie publicznie się rozbieram w tej książce,
ale też trzeba być konsekwentną – mówi.
Recenzje były przychylne, pisano, że książka jest mocna i
otwiera oczy na to, w jakiej sytuacji może człowieka zastać
choroba. Był też zarzut, że autorka promuje niebezpieczny tryb
życia chorej osoby, bo napisała, że robiła sobie zastrzyk w
toalecie, gdy była w knajpie na piwie.
– A ja chciałam pokazać, że żyję – tłumaczy, przyznając, że zarzut
pochodził od anonimowego czytelnika. – Złe rzeczy są najczęściej w
anonimach – podsumowuje.
Anna Bartuszek wie, że książka pomogła wielu ludziom odważyć się
przyznać do choroby i prosić o pomoc. Z przeznaczonych do sprzedaży
4600 egzemplarzy sprzedało się blisko 2 tys. Według niej między
bajki można włożyć marzenia o życiu z pisania, szczególnie na
początku.
– Z każdej książki dostawałam zdaje się 1,50 zł – dodaje.
Nie rezygnuje jednak z pisania. Wydaje "Z widokiem na Mont Blanc". Mówi, że to nie książka z misją, ale „czytadło, powieścidło”. Oficyny znów mają ją za debiutantkę, tym razem w dziale powieści. Sama znalazła Wydawnictwo Radwan.
Rozdział 4. Samodzielna promocja
To w tym wydawnictwie swój "Dom w chmurach" opublikował Tomasz Wandzel. Wcześniej z obietnicy wydania tej książki nie wywiązali się organizatorzy konkursu literackiego, w którym zajął II miejsce. Autor wysłał ją więc do kilkunastu oficyn – niemal bez odzewu. Przyznaje, że było to frustrujące. Uważa jednak, że nie wolno pisać do szuflady.
Natchnął go też reportaż o człowieku, który po odmowach w
wydawnictwach opublikował trzy książki na własną rękę, jeździł po
różnych miastach i sam je sprzedawał. Kupił je dyrektor dużego
wydawnictwa.
– Był zachwycony i skontaktował się z autorem, a ten mu powiedział,
że wysłał do nich wszystkie trzy rękopisy. Na co dyrektor: „Ale my
rocznie dostajemy ok. 800 rękopisów” – opowiada Tomasz Wandzel.
– Mam napisane dwie książki, ale nie wysyłam ich do wydawnictw,
lecz na organizowane przez nie konkursy.
W Wydawnictwie Radwan musiał współfinansować wydanie. Zrobił to na
spółkę ze sponsorem, swoim byłym pracodawcą Fundacją Integralia.
Kosztowało to 6 tys. zł. Wydawnictwo miało zwrócić pieniądze, jeśli
autor w ciągu pięciu lat sprzedałby co najmniej 500 egzemplarzy. W
innym wypadku musiałby wykupić niesprzedany nakład.
Tomasz Wandzel taki poziom sprzedaży osiągnął w trzy miesiące, samodzielnie promując książkę. Sprzedawał ją m.in. na portalu aukcyjnym, organizował spotkania i wieczory autorskie w bibliotekach, kawiarniach literackich, o czym informował lokalne media, zdobywając ich patronaty. Z frekwencją na spotkaniach bywało różnie, np. w Krakowie, kojarzącym się z wysoką kulturą, przyszło... 6 osób. Na pocieszenie dodaje, że w tej samej kawiarni na spotkanie z Olgą Tokarczuk przyszło 12 czytelników.
Ludzi na wieczorach autorskich Tomasza Wandzela najbardziej
ciekawiło to, ile w książce jest autobiografii, a ile fikcji.
– Jedna pani powiedziała: „Główny bohater na początku rozwodzi się
ze swoja żoną, a pan, panie Tomku, rozwiódł się ze swoją żoną?” –
śmieje się autor. – Ludzie nie oddzielają fikcji od życia
autora.
Jak mówi, nie jest to książka autobiograficzna, lecz obyczajowa, bo
gdyby napisał o sobie, historia nie byłaby tak ciekawa. Główny
bohater nie jest tożsamy z autorem. Zrobił go fotografem, by utrata
wzroku wskutek wypadku podczas odpalania fajerwerków, była ogromnym
wstrząsem. Autor zaś miał jaskrę.
– Zachowanie fotografa po utracie wzroku, chociaż straciliśmy go na
dwa różne sposoby, jest takie samo jak moje – mówi autor. –
Postanowiłem bowiem, że będę żył tak, jak żyłem, na tyle, na ile
się da.
Rozdział 5. Musi być pomysł, nie bełkot
Autobiografią nie jest także "Dłoń" Michała Dąbrowskiego. Autor urodził się bez prawej dłoni, jak główny bohater książki, którego życie opisywane jest od narodzin. Twierdzi jednak, że ledwie 60 proc. zdarzeń zaszło naprawdę lub tak mu się wydawało. Oczywiście, nie chodzi o to, by odgadywać, czy prawdziwa jest np. upiorna ciocia, która kazała mu nie wstydzić się i nie chować nierozwiniętej ręki. Czy wujek sprawił, że jako dziecko bał się znaleźć pod choinką protezę. Czy odzwierciedlają myśli autora słowa bohatera: „Każdy z was zna kogoś bez dłoni, bez ręki, na wózku, sparaliżowanego. I każdy z was myśli, że żywo mnie to obchodzi”. Wydana w 2011 roku książka ma podtytuł „bezkompromisowa opowieść o samoakceptacji”.
– Z powieści osobistej wyszła mi powieść uniwersalna, społeczna – wyznaje autor. – Książkowy brak dłoni można zamienić na cokolwiek: jąkanie się, to, że ktoś łysieje, kuleje czy ma jakiś kompleks.
To też portret społeczeństwa, które nie wie, jak się
zachować.
– Odbija im, gdy widzą kogoś innego. Wielokrotnie to przeżywałem –
dodaje.
Autor potraktował dłoń jak temat do opisania. To jego
debiutancka powieść, choć ma na koncie opowiadania, wiersze i dwie
książki, których nie opublikował. Śmieje się, że ten temat miał
„pod ręką”. Nie chciał poza tym pluć sobie w brodę, że ktoś mu go
podkradnie. Książka nie była terapią, ponieważ w czasie pisania
wszystko miał już w głowie poukładane, był pogodzony ze sobą i
niepełnosprawnością, którą woli nazywać „niesymetrycznością”. Pisał
na chłodno, by nie powstał emocjonalny, depresyjny bełkot.
Niestety, nie każdy tak potrafi.– Uważam, że nie każdy powinien
pisać. – Michał Dąbrowski jest bezwzględny. – To znaczy pisać może
każdy, ale publikować już nie. Bo trzeba mieć tę iskrę. Mam
wrażenie, że ją mam. Bez tej iskry daleko się nie zajedzie.
Ważne jest mieć pomysł na książkę. U Michała Dąbrowskiego jest
nim dwugłos: bohatera i cynicznej, brutalnej wobec niego
nieistniejącej dłoni. Opowieść spodobała się w wydawnictwie, które
kojarzy się z książkami dla dzieci.
– To chyba jedyna książka w Naszej Księgarni, która ukazała się z
przekleństwami i z jakimś seksem – śmieje się autor. Chcącym pisać
radzi nieustępliwość i dystans. – Trzeba inspirować się dobrymi
pisarzami, ale z nich nie ściągać. Słuchać rad, ale też dzielić je
na dobre i złe, czyli jak ktoś mówi, że mu się nie podoba, bo nie,
to jest żadna rada.
Trzeba się też liczyć z interpretacjami swego dzieła. Dla pewnej pani na wieczorze literackim, najważniejsze było to, jak Michał Dąbrowski dał radę napisać tę książkę... jedną ręką.
Epilog
Jak pisać? Nie ma jednej metody. I nigdy nie wiadomo, co pisanie przyniesie. O poezji osób z niepełnosprawnością napiszemy innym razem, ale warto pamiętać, że zeszłoroczną literacką Nagrodę Nobla przyznano poecie z niepełnosprawnością. Szwed Tomas Tranströmer w wyniku udaru mózgu, który przeszedł 22 lata temu, nie odzyskał pełnej sprawności. Nie mógł wrócić do zawodu psychologa, więc skupił się na pisaniu wierszy. Jak widać, strata może być dobrym tworzywem.
Zwrot dzięki książce
Ponad tysiąc osób, w tym wiele poruszających się na wózkach, po brzegi wypełniło 19 sierpnia 1999 r. halę Warszawianki, by spotkać Joni Eareckson-Tadę, działaczkę na rzecz osób z niepełnosprawnością w USA i na świecie. Zorganizowane przez Integrację spotkanie zbiegło się z wydaniem jej książki "Nowa Joni". Autorka od 1967 r. porusza się na wózku po tym, gdy jako 17-latka złamała kręgosłup, skacząc do wody.
Spotkanie z Joni Eareckson-Tadą, fot.: archiwum
Wydała ponad 70 książek, z których kilka przetłumaczono na język
polski. Pierwszą była opublikowana w latach 80. autobiograficzna
Joni. Trafił na nią Piotr Pawłowski, który w 1982 r. niemal w tym
samym wieku popełnił taki sam błąd.
„Pisała w niej o tym, że trzeba umieć dziękować Bogu za to, co się ma, a nie chciałoby się mieć. Dzięki książce, a potem osobistemu spotkaniu z Joni, dokonał się zwrot w moim życiu” – pisał później.
PFRON może pomóc
Z prośbą o finansowe wsparcie wydania swojej książki osoby z niepełnosprawnością mogą się zwrócić do PFRON. Nie bezpośrednio jednak. Wcześniej swoją twórczością trzeba zainteresować organizację pozarządową. To ona, w ramach ogłaszanych przez Fundusz konkursów, może ubiegać się o przyznanie środków finansowych na taki cel.
Znalezione w sieci
annablack.blox.pl
autystyczne-tygryskowo.blogspot.com
blondyniblondyna.blox.pl
go-ahead.blog.pl
illuminatif-jeanne.blogspot.com
katarzynat.blog.onet.pl
marcinom.blogspot.com
moj-sm-blog.blog.onet.pl
ola-dystrofiamiesniowa.blogspot.com
piotrsajnog.pl
prawda-o-niepelnosprawnosci.blog.onet.pl
smijustyna.blox.pl
za-szyba.bloog.pl
zwierzeniepenosprawnejmamy.blox.pl
Komentarze
brak komentarzy
Dodaj komentarz