Pacjenci na ulicy
- Nie dotykaj go. On nigdzie nie jedzie, nie pozwolę go zabrać! – Kobieta krzyczy coraz głośniej. Jej partner ma właśnie atak padaczki. Uderza ciałem o betonowe podłoże. – Nie rozumiesz, co mówię, idiotko, ja tu zostanę sama. Ma na imię Patrycja. Nie przebiera w słowach. Boi się o partnera, a jeszcze bardziej samotności. Na ulicy łatwiej żyje się w grupie.
Z każdą minutą oczekiwania na karetkę jej agresja przybiera na sile. Staje się wulgarna. Padają wyzwiska i groźby. Emilia Wesołowska przyjmuje je ze spokojem. Towarzyszy pacjentowi do czasu przyjazdu karetki.
- To trudna praca, bo i sama bezdomność jest trudna. Spotykamy się z alkoholizmem, bólem, zaburzeniami lękowymi, agresją. To nasza codzienność – mówi Emilia Wesołowska, pracownik socjalny Caritasu.
Z osobami w kryzysie bezdomności pracuje już 10 lat. Jest szefową Ambulansu z Serca, karetki, która wyjeżdża na ulice Warszawy, by pomagać chorym.
- Zaczynaliśmy skromnie. Spotkałam grupę wspaniałych ludzi, którzy chcieli uzupełnić system opieki medycznej. Początkowo wyjeżdżaliśmy na ulicę, pokrywając koszty z własnej kieszeni. Później pomógł nam Caritas. Dzięki nim mamy środki na paliwo – mówi Emilia.
Ich praca jest wyzwaniem, ale dla niej to życiowa misja i źródło satysfakcji. Szybko do inicjatywy zaczęli dołączać lekarze, pielęgniarki, ratownicy. Każdy chciał pomóc. Ambulans wyjeżdża na patrol dwa, czasem trzy razy w tygodniu. Dyżur na ulicy trwa od 2 do 6 godzin. Ratownicy zmieniają opatrunki, udzielają pomocy, wyjaśniają, jak zażywać leki, przypominają o zasadach higieny, a czasami po prostu zmieniają skarpetki na czyste. Wszyscy są wolontariuszami. Na co dzień pracują w szpitalach, ośrodkach medycznych, w pomocy społecznej. Do Ambulansu wsiadają w czasie wolnym, po długich godzinach pracy. O chorych dowiadują się od streetworkerów, przechodniów, z telefonów.
Pierwszy kontakt
W parku na Ambulans czeka mężczyzna. Wie, że jego nogi musi zobaczyć lekarz. Gdy na miejsce przyjeżdża młody medyk, mężczyzna czuje się zagubiony.
- Nie mogę pójść do karetki. Czekam tu na lekarza – tłumaczy
- To ja jestem tym lekarzem – odpowiada Michał Wasiak, rezydent specjalizujący się w traumatologii układu ruchu.
- Prawdziwym? – dopytuje wciąż nieprzekonany pacjent.
Tym razem interwencja przebiega gładko. Pacjent przyjmuje rady i jest gotowy się do nich zastosować. Bywa jednak różnie. Nie każdy dyżur kończy się sukcesem.
- Staram się zachowywać dobre wspomnienia. To one dają mi napęd do pracy. Te trudne omawiamy w zespole. Na nich się uczymy. Nabywamy doświadczenia, zdobywamy wiedzę – mówi Emilia.
Michał szukał wolontariatu, w którym przydałaby się jego medyczna wiedza. Trafił na Ambulans z Serca. Taryfy ulgowej nie było. Od razu spotkał pacjentów, którzy wystawili jego przekonania na próbę.
- Poznałem ich podczas pierwszego kursu. To było równo rok temu. Pojechaliśmy do pustostanu. Środek miasta, dookoła nowe osiedla, marmury, a w zaniedbanych ogródkach działkowych ludzie żyjący w dramatycznych warunkach. Bez elektryczności, dostępu do bieżącej wody. Myli się w poobijanej emaliowanej misce. Kobieta i starszy od niej mężczyzna. On nie bierze leków. Nie chce się leczyć. Obydwoje toczy choroba alkoholowa. Ciągnie ich na dno. Doprowadziła do tego, że ta kobieta już nie chodzi, chociaż był moment, że nastąpiła poprawa – mówi Michał.
Tych pacjentów spotyka regularnie. Nauczyli go pokory. Przy nich poznał uczucie bezradności.
- Ta bezradność to najtrudniejsza rzecz. Możemy tylko do nich jechać i zaproponować pomoc. Nie możemy jednak liczyć, że ta pomoc zostanie przyjęta. Jeździmy do dorosłych ludzi. Czasami coś nam się udaje, a czasami pozostaje uczucie rozczarowania. Nie zrażam się. Wyciągamy rękę po raz drugi, dwudziesty i setny, jeśli trzeba – dodaje.
Pandemia to wyciąganie ręki utrudniła. Niektóre schroniska zostały objęte kwarantanną. Kontakt z chorymi wymaga pełnego zabezpieczenia. Środki ochrony osobistej zwiększyły koszty funkcjonowania wolontariuszy. Osobom w kryzysie bezdomności koronawirus skomplikował szukanie zatrudnienia.
Jak w poczekalni
Na murku przy Dworcu Centralnym w Warszawie panuje inna atmosfera. Nikt nie krzyczy. Pacjenci przychodzą tu z własnej woli i są gotowi przyjąć pomoc. Nie przepychają się w kolejce. Wkładają najczystsze ubrania i czekają. Na radę, opatrunki, środki przeciwbólowe. Czas oczekiwania – jak to w poczekalni – skracają rozmowami i... piwem.
Jerzy przyjechał na dworzec, by poradzić sobie z bólem. Ma problem z nogą. Choruje również na raka płuc. Nie pomagają już leki przeciwbólowe zapijane wódką. Chemia pozbawiła go sił. Na ulicy mieszka 24 lata.
- Wszystko zaczęło się, gdy przestałem być piłkarzem, a może wcale nie... Może to było w innym momencie – wspomina. – Grałem w piłkę w reprezentacji młodzieżowej. Jednocześnie się uczyłem. Wtedy nie piłem, a gdy zacząłem, nie było już odwrotu. Nie mogłem bez tego żyć. Cztery razy byłem na odwyku, ale nie potrafiłem przestać. W życiu robiłem różne rzeczy. Zdobyłem wykształcenie, chociaż studia skończyłem w więzieniu. Przesiedziałem tam pół życia. Byłem dobry z matematyki, miałem ścisły umysł. Wymyśliłem, jak okradać banki.
Jerzy opowiada swoją historię z uśmiechem. Niczego nie żałuje.
- Pracowałem w kopalni, trzy razy się żeniłem, na dzieci zawsze uczciwie łożyłem. Widziałem jednak rzeczy, których nikt nie powinien oglądać. Tak jak wtedy, gdy żołnierze zatłukli chłopaka kolbami. To było podczas Praskiej Wiosny w 1968 r., ale to nie tam byłem bliski śmierci. Zaglądałem jej w oczy przysypany w korytarzu w kopalni. Czy dlatego piję? Nie wiem.
Jerzy przerywa opowieść, by pokazać nogę Annie Jastrzębskiej, szefowej grupy Medycy na Ulicy. Nazywa ją Aniołem.
- Jest wyjątkowa. Ma moc, by rzeczy niemożliwe stawały się prawdziwe. Potrafi zmienić człowieka.
Anna nie zgodziłaby się z tą opinią. Według własnej oceny nie robi niczego szczególnego.
- Ja tylko uzupełniam lukę. Najpierw powstała Fundacja Fortior. To był wynik spotkania z człowiekiem, który zmagał się z traumą po gwałcie. Zaczęłam szukać dla niego pomocy i okazało się, że nie ma eksperta, który może pomóc facetowi po zgwałceniu. Placówek brak, ośrodki dla ofiar przemocy były zajęte przez kobiety. Stwierdziliśmy, że zrobimy coś swojego i założyliśmy fundację. Projekt Medycy na Ulicy zaczął się z tego samego powodu. Spotkaliśmy pana, który mieszkał na dworcu. Szłam z dwójką ratowników medycznych. Oni mieli apteczkę, a on owrzodzenia. Tak się zaczęło. Potem on przyprowadzał swoich kolegów, a my swoich – mówi Anna, psychotraumatolog, która dla wielu jest ostatnią deską ratunku.
Jerzy uważa, że jego nogi uratować się już nie da. Nadal odczuwa skutki otwartego złamania po wypadku drogowym sprzed lat. Na tej nodze „wydarzyło się” już wszystko. – Były przypadkowe maści, silne leki mieszane z alkoholem, zalęgły się w niej robaki.
Czas na zwierzenia
Jerzy skupia się jednak na przyszłości. Ma nowy plan.
- Przyznali mi emeryturę. Wysoką, bo pracowałem jako geolog górniczy. Wynajmę mieszkanie razem z kolegą.
Kolega również czeka na kontrolę medyczną. Ma wysypkę. To wynik alergii pokarmowej.
- Nie wiem na co. Jem to, co dostaję. Nie pytam, z czego to ugotowali – mówi kolega Jerzego, który na ulicy mieszka 22 lata. – Tak naprawdę to mieszkam na niej całe życie. Miałem 4 lata, gdy ktoś zgłosił, że śpię w piwnicy i kradnę na bazarach. Trafiłem do domu dziecka. A stamtąd prosto do schroniska dla bezdomnych, bo niczego innego nie mogli mi zaoferować.
Mężczyzna kilka razy podjął próbę wyjścia z bezdomności. Przez 7 miesięcy pracował na budowie, ale nawet wtedy spał na ławce w pobliżu PKiN.
- Poznałem kobietę, uwierzyłem, że może być inaczej. Wtedy nie piłem. Przez cały czas, kiedy byłem zatrudniony i kiedy byłem z nią. Potem wszystko się rozpadło. Oszukała mnie. Upiłem się do nieprzytomności. Rozbiłem wózek widłowy o ścianę – wspomina.
Mężczyzna teraz zamieszka z Jerzym i liczy na to, że wykorzysta umiejętności z więzienia.
- Pracowałem tam w ambulatorium, opiekowałem się kolegą z celi. Chorował na cukrzycę. Jerzym też się zaopiekuję. Będzie dobrze – mówi.
Po tej wypowiedzi na murku na chwilę zapada krępująca cisza. W to, że plan Jerzego i jego kolegi zakończy się sukcesem, nikt tu nie wierzy. W picie po rozstaniu z kobietą – co innego. Taką historię ma tu do opowiedzenia każdy.
Mariusz zdejmuje buty. Medykom na Ulicy przyszedł pokazać opuchniętą nogę.
- Na ulicy jestem od stycznia. Przez kobiety. Zostawiłem jedną, żeby wrócić do drugiej. To matka moich dzieci. Wszystko miało być dobrze. Ona przestała pić. Ja pracowałem. Jestem spawaczem, elektrykiem. Mam dobry zawód. Mogę pracować. Tylko nie mam własnego mieszkania. Po wyjściu z więzienia wychodziłem na prostą. Nie piłem. Niestety straciliśmy wynajmowane mieszkanie. Ją i dzieci przyjęła jej matka. Mnie nie. Miesiąc spałem w samochodzie pod blokiem. Teraz śpię tam, gdzie nie pada. Mam śpiwór, koce. Może będę spał na ławce – jeśli tylko pogoda pozwoli. Nie wiem, czy dam radę tak żyć. Potrzebuję dachu nad głową.
Zamknięta przeszłość
Mariusz podchodzi do medyków. Jego krwiaki i opuchliznę ocenia Witold. Mariusz go nie zna, na ulicy jest za krótko, ale o Witoldzie mówi się tu często. „Ten, któremu się udało” – tak go opisują podczas nocnych imprez na ulicy, szepczą o nim na ławkach i hamakach w parku. Podziwiają go również koledzy z Medyków na Ulicy. Jeszcze niedawno był bezdomny. Teraz jest jednym z nich. Jego droga na ulicę zaczęła się w 2002 r. Wtedy w wypadku zginęła bliska mu osoba. Miał 19 lat. Przeżył, ale trauma została na lata. Krok po kroku, jedna niewłaściwa decyzja po drugiej, problem po problemie, kieliszek po kieliszku. Ulica na niego czekała.
- To było dla mnie trudne. Długo szukałem sposobu, by coś w swoim życiu zmienić. Poszedłem do wojska, dwukrotnie byłem na misji na Bałkanach, próbowałem być mężem i ojcem. Podejmowałem różne prace, a jednak nieprzepracowane wydarzenia z przeszłości wracały. Pod wpływem tych doświadczeń podejmowałem złe decyzje. W końcu doprowadziły do bezdomności – mówi Witold.
Pierwszy raz był bezdomnym tylko kilka miesięcy. Znalazł pracę, na chwilę zawrócił z tej drogi. Ponownie znalazł się na niej w 2018 r. Przyjechał na Dworzec Centralny i tam został.
- Spałem na ławkach, w komunikacji miejskiej i gdzie popadło. Poczucie własnej wartości mnie opuściło. Przestało mi zależeć, czy mam dach nad głową, czy mam się w co ubrać, czy mam pracę – wspomina.
Takie życie wiódł przez rok.
- Podczas bójki ktoś mnie ugryzł. Jego ząb wbił się w palec. Nigdzie z tym nie poszedłem. Po dwóch tygodniach przemywania rany wodą i okładania jej chusteczką higieniczną wdało się zakażenie. W szpitalu powiedzieli, że w grę wchodzi już tylko amputacja. Nie zgodziłem się. Do szpitala wróciłem za namową Medyków na Ulicy. Ania [Jastrzębska – red.] i Bartek [Matyszewski – ratownik medyczny Medyków na Ulicy – red.] nie dali mi wyboru. Sami mnie zawieźli na SOR – mówi.
Palców nie stracił. Chirurg wyciął ścięgna. Medycy na Ulicy zostali z Witoldem na dłużej. Zaczęła się mozolna droga w przeciwną stronę.
- Anna zaoferowała mi pomoc. Jest doskonałym fachowcem, psychotraumatologiem. Po 7 dniach wyszedłem ze szpitala. Trafiłem do ośrodka dla bezdomnych mężczyzn, potem do mieszkania treningowego. Pracowaliśmy nad skutkami traumy. Przez 4 miesiące sprzątaliśmy moją głowę. Punkt kulminacyjny przyszedł jesienią 2019 r. Dokładnie 17 lat po wypadku. To samo miejsce, ta sama godzina, ten sam dzień. Na miejscu wypadku zamknąłem ten rozdział swojego życia – przyznaje.
Witold nie pije już drugi rok. W pomaganiu innym znalazł swój sposób na życie. Pomaga nie tylko jako członek Medyków na Ulicy. Swoim doświadczeniem wspiera tych, którzy chcą coś zmienić.
- Nie jestem psychologiem, terapeutą ani żadnym specjalistą. Jestem tylko człowiekiem, który przeszedł tę drogę w obydwie strony. Wiem, jak ważne było dla mnie wsparcie. To, że mogłem zadzwonić, zapytać, skorzystać z pomocy psychologicznej, prawnej. Teraz rozmawiam z ludźmi, z którymi jeszcze 2 lata temu mieszkałem na ulicy. Czasem ważne jest, by ktoś wpadł na godzinę pogadać, do szpitala zawiózł szampon i mydło, po prostu był. Człowiek wychodzący z bezdomności czuje, że jest sam. Na ulicy ma kolegów, ale bezdomny bezdomnego z ulicy raczej nie wyciągnie.
Słowa i czyny
Przy Dworcu Centralnym zaczyna się robić pusto. Medycy się pakują. Przychodzi najtrudniejsza chwila.
- O bezdomności najdotkliwiej przypomina wieczór. Trzeba znaleźć miejsce do spania. Bezpieczne lokum na noc. Ciepłe. Człowiekowi zaczyna doskwierać pytanie, gdzie dzisiaj spędzi noc i czy obudzi się ze swoim dobytkiem – wyjaśnia Jerzy.
Mariusz już opuścił dworzec. Jeszcze nie szuka towarzystwa. Noc spędzi w parku.
„Nieroby, czekają na gotowe!” – ktoś krzyczy na ulicy. „Do roboty by się wzięli!” – dodaje jakiś przechodzień.
Na co dzień nie brakuje ludzi, którzy pomagają fundacjom i osobom bezdomnym, zdarza się jednak, że ktoś wyraża głośno negatywne, czasem wulgarne uwagi. Na murku nikt na nie nie zareagował, ale te słowa nie trafiły w próżnię. Ktoś na chwilę odwraca wzrok, ktoś powstrzymuje się, żeby nie odpowiedzieć.
- Czasami jest gorzej. Ci, którzy to robią, są okrutni, a przecież na ulicy mieszkają wartościowi ludzie, którym się nie powiodło na jakimś etapie życia – mówi Witold.
Zgadza się z nim doktor Maria Sielicka-Gracka, przewodnicząca warszawskiego oddziału Stowarzyszenia Lekarzy Nadziei. To do ich przychodni trafiają chorzy, którym nie mogą pomóc inne placówki. W przychodni dyżurują lekarze różnych specjalności, gotowi leczyć osoby nieubezpieczone, bez ustalonej tożsamości i bez dachu nad głową.
- Bezdomni są i młodzi, i starzy, i dobrze wykształceni, i niewykształceni. Mogą być brudni i śmierdzący albo zadbani i dobrze ubrani. Moimi pacjentami byli i profesor filozofii, i człowiek, który zginął później w bójce. To nie ma znaczenia, bo w moich pacjentach zawsze widziałam przede wszystkim ludzi – mówi dr Sielicka-Gracka, która od powstania przychodni w latach 90. XX w. nieprzerwanie przyjmuje chorych.
Ma za sobą karierę polityczną w roli posłanki na Sejm X kadencji, pracę w przychodniach i szpitalach jako endokrynolog dziecięcy. Na emeryturze jest od 2003 r. Od kilku lat zmaga się ze skutkami lewostronnego udaru. Niedawno obchodziła już 82. urodziny. Nie ma jednak zamiaru zwolnić tempa.
- Najczęściej trafiają do mnie infekcje, ale najwięcej przypadków w przychodni to sprawy chirurgiczno-dermatologiczne. Owrzodzenia, wysypki, ropienie. Daj Boże, żebym mogła pracować do końca życia. Niestety z wiekiem wszystko po kolei wysiada. Zużywam się. Na starość trzeba się przyzwyczaić do funkcjonowania w tych możliwościach, jakie człowiekowi pozostały, i chcę je wykorzystać w przychodni – deklaruje dr Sielicka-Gracka.
W jej opinii sytuacja osób bez miejsca zamieszkania, chociaż bardzo trudna, zmieniła się na lepsze. W czasach PRL oficjalnie nie było bezdomnych.
- Gdy zaczynaliśmy pracę, inni byli nasi bezdomni. Przez te 30 lat stan higieniczny osób żyjących na ulicy zdecydowanie się poprawił, ale nadal wychodzenie z bezdomności jest niezwykle trudnym wyzwaniem, a życie w takich warunkach również nie należy przecież do łatwych.
Zapamiętani
- Zaczęłam od zbadania, jak zbierane są dane o mieszkańcach schronisk i zaproponowałam wspólny formularz. Koncentrowałam się na działaniach, które miały zmienić system – mówi Julia Wygnańska, założycielka Fundacji Najpierw Mieszkanie Polska, której celem jest tworzenie warunków do powrotu do zdrowia i trwałego zakończenia bezdomności osobom doświadczającym bezdomności długotrwałej i kryzysów psychicznych.
Pana Marka obserwowała z okna.
- Spał na ławce, rano szalał, wieszał się na linach na drzewach. Przechodził kryzysy. Bałam się do niego zagadać, ale w końcu się udało i od tego czasu byliśmy w stałym kontakcie. Po 14 latach w parku, w schronisku i na działce dzięki samozaparciu i pomocy sąsiadów powoli odzyskiwał swoje życie. Ostatnie pół roku spędził w mieszkaniu socjalnym. Cieszył się, że mógł głosować w wyborach jako człowiek z normalnym adresem. Wychodził na prostą, jednak pierwsze kroki w lokalu były bardzo trudne. Umeblowanie, formalności pomocy społecznej, stres o opłaty, poszukiwanie pracy i niestety przegrana walka o poszarpane zdrowie. To trudne doświadczenie dla wszystkich. Gdy wydawało się, że wreszcie jest dobrze, pan Marek zmarł w tym mieszkaniu.
Wspomnienia pana Marka zostaną z Julią Wygnańską na dłużej.
- Nie da się trwale zakończyć bezdomności bez zapewnienia możliwości pobytu w samodzielnym, niewielkim lokalu od początku pracy osoby nad wyzwaniami, które latami trzymały ją na ulicy. Jednak dach nad głową nie wystarczy. Po bezdomności, zwłaszcza wieloletniej, człowiek jest pokiereszowany, wycieńczony. Nowa sytuacja oznacza nowe obowiązki, a każda porażka paraliżuje strachem przed powrotem na ulicę. Dlatego pobyt w mieszkaniu musi być zagwarantowany, a człowiek otoczony intensywnym wsparciem – uważa Julia Wygnańska.
Emilia Wesołowska z Ambulansu z Serca wspomina Tomasza.
- Leżał na ulicy. Trafił do nas w ogromnym bólu i cierpieniu. Leczyliśmy jego rany i owrzodzenia. Po pewnym czasie Tomasz stanął na nogi. Zaczął pracować w schronisku. Kiedyś go zapytałam, dlaczego taki przystojny, teraz już zdrowy i zaradny mężczyzna nie postawi następnego kroku, nie zacznie się rozwijać, szukać swojej drogi. Odpowiedział, że gdy patrzy w lustro, nadal widzi tamtego siebie leżącego na ulicy i cierpiącego z bólu.
Anna Jastrzębska z Medyków na Ulicy pamięta tych, którym się udało, ale też tych, którym nie można już było pomóc.
- Oni wszyscy są dla mnie ważni. Każdy to indywidualna historia.
Doktor Sielicka-Gracka ze Stowarzyszenia Lekarze Nadziei poznała wielu pacjentów, ale wyjątkowo mocno w jej pamięci zapisał się ten, który przysłał jej kartkę.
- Były na niej obrączki, a on napisał, że to nie jest przypadek. Życzył mi, żeby wszelka pomyślność w życiu była ze mną związana jak te dwie obrączki. Był też taki pacjent, który nie wiedział, jakimi słowami wyrazić swoją aprobatę i uznanie. Po chwili zastanowienia najbardziej właściwe do opisania naszej pracy wydało mu się: „Ja pier...ę”.
Bezdomność
-
Najwięcej osób bezdomnych przebywa w województwach:
- mazowieckim – 4278 osób
- śląskim – 4255 osób
- pomorskim – 3014 osób
- Według danych Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej kryzysem bezdomności w Polsce jest dotkniętych 30 330 osób. 82,1% z nich to mężczyźni. Niemal 20% bezdomnych nie korzysta ze wsparcia placówek. 54% doświadcza bezdomności bardzo długo – od ponad pięciu lat.
- Statystyczny bezdomny to mężczyzna w wieku od 41 do 60 lat, który przebywa na ulicy od 5 do 10 lat.
Jak się leczyć bez ubezpieczenia i stałego miejsca zamieszkania
W sytuacjach zagrażających życiu należy zgłosić się na SOR. W innych przypadkach pomagają:
- Lekarze Nadziei, przy ul. Wolskiej 172 w Warszawie, tel. 22 836 81 82. Przychodnia czynna od poniedziałku do piątku w godzinach 9:00–16:00.
- W Krakowie Lekarze Nadziei dyżurują przy ul. Smoleńsk 4, tel. 12 433 51 30.
W dużych miastach pomocy można szukać u wolontariuszy i w różnych fundacjach, np.:
- Warszawa: Ambulans z Serca wyjeżdża do chorych 2–3 razy w tygodniu. O potrzebie kontaktu z nimi można poinformować streetworkera lub zadzwonić pod nr 733 112 700.
- Warszawa: Dworzec Centralny, w poniedziałki i piątki ok. 20:00 pomocy i porad udzielają Medycy na Ulicy.
- Kraków: Fundacja Przystań Medyczna, tel. alarmowy: 534 943 001. Medycy tej fundacji patrolują również teren Plant we wtorki i w soboty. Działalność Fundacji na Plantach została ograniczona przez pandemię. Do regularnej pracy na tym obszarze medycy powrócą w sierpniu.
- Poznań: Mobilny Punkt Pomocy Medycznej. Informacja o dyżurach (4 razy w miesiącu) pod nr. tel.: 61 835 68 67 od poniedziałku do piątku w godz. 10:00-15:00.
Kontaktu z medykami można szukać za pośrednictwem schronisk i noclegowni.
W wielu z nich znajduje się punkt pomocy medycznej. Źródłem informacji o akcjach pomocy organizowanych czasowo są również Straż Miejska i streetworkerzy.
Artykuł pochodzi z numeru 3/2020 magazynu „Integracja”.
Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.
Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach (w dostępnych PDF-ach).
Komentarze
-
Osoby bezdomne moga głosować. Musza tylko zglosić potrzebę dopisania ich do listy wyborców w miejscu, gdzie zamieszkują. Mowimy o sytuacji, gdy ktoś nie ma meldunku. A spora część osób, które zostały opisane ma meldunek. Czyli moga głosować w miejscu zameldowania. a co do leczenia - to są to osoby leczone. Przeciez opisane osoby otrzymały pomoc medyczną. Pozostaje tylko otwarta kwestia - kto za to płaci. Otórz płaca wszyscy, którzy otrzymują jakiekolwiek świadczenia od państwa lub wynagrodzenie za pracę. Zatem kiedy będą Państwo narzekać na składki, podatki itp - to pamiętajcie, że z Waszych pieniędzy opłacany jest dojazd karetki do partnera Pani Patrycji.odpowiedz na komentarz
-
dlaczego?
07.07.2020, 21:19dlaczego osoby bezdomne nie mogą głosować na prezydenta? dlaczego osoby bezdomne nie mogą być leczone w ramach NFZ, przecież to są ludzie, Ci ...,,maluczcy"odpowiedz na komentarz
Polecamy
Co nowego
- W 2025 roku nowe kryteria dochodowe w pomocy społecznej
- Rehabilitacja lecznicza Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. O czym warto wiedzieć
- Czego szukają pod choinką paralimpijczycy?
- Gorąca zupa, odzież na zmianę – każdego dnia pomoc w „autobusie SOS”
- Bożenna Hołownia: Chcemy ograniczyć sytuacje, gdy ktoś zostaje pozbawiony prawa do samodzielnego podejmowania decyzji
Dodaj komentarz