„Żeby umarło przede mną”. Z książki na afisz
„O dziewiętnastej, dwudziestej Jusia idzie spać. Wtedy zaczyna się moja normalność. I znowu: sprzątanie, przygotowywanie wszystkiego na następny dzień. Smażę, gdy Justysia śpi, żeby czasem na nią nie prysnęło. Koło północy kładę się spać, ale nie mogę zasnąć. Myśli kłębią mi się w głowie: „Czy czegoś nie zapomniałam? Co jeszcze powinnam zrobić?”. Można od tego oszaleć. I tak już dziesiąty rok”.
Te słowa jak mantrę powtarza Beata, grana przez Beatę Niedzielę, bohaterka spektaklu „Żeby umarło przede mną”, który od września jest wystawiany na scenie Bałtyckiego Teatru Dramatycznego w Koszalinie. To adaptacja jednego z reportaży Jacka Hołuba z książki pod tym samym tytułem.
Zarówno spektakl, jak i książka służą pokazaniu perspektywy matek dzieci z poważną niepełnosprawnością, którym czasem zdarza się marzyć, by ich dziecko odeszło przed nią. Takie słowa padają z ust Beaty, mieszkanki małej miejscowości, której córka urodziła się z zespołem Retta – rzadką chorobą genetyczną, prowadzącą m.in. do niepełnosprawności intelektualnej. W życiu Beaty jak w soczewce skupiają się problemy, których doświadczają matki dzieci z niepełnosprawnością.
Złość systemowa
- Podstawową emocją, która sprowokowała mnie do tej pracy, była złość. Ona sprawiła, że wzięłam do ręki tę książkę, i ona trzymała mnie przy tym temacie. To była złość na sytuację osób z niepełnosprawnością. Na to, jak oni i ich opiekunowie są traktowani przez społeczeństwo. To też złość na to, że jako człowiek nie mogę nic w tej sytuacji zrobić. Jedynie tylko, jako twórczyni, przygotować spektakl, za pomocą którego otworzę serca widzów – opowiada Daria Kopiec, reżyserka spektaklu.
- To była złość na to, że w XXI wieku w Polsce ludzie muszą zmagać się z takimi życiowymi problemami. To sprawy, o których większość nie ma pojęcia – dodaje Martyna Lechman, scenarzystka spektaklu, od której wyszedł pomysł adaptacji reportażu Jacka Hołuba.
Obie twórczynie stanęły wobec niezwykle trudnego zadania, jakim jest przełożenie tekstu dziennikarskiego na język teatru i to, jak przekazać widzom ogrom emocji zawartych na stronach książki.
- Pracując nad takim materiałem, nie chciałam stawiać się w roli ekspertki, dlatego oddaliśmy głos bohaterce. Nie przeżyliśmy tego co ona, możemy sobie to tylko wyobrażać i próbować przekazać widzowi. Mamy jedynie prawo do przedstawienia naszej wizji, prezentujemy swój pomysł wejścia w ten temat – mówi reżyserka.
Nie uderzyć widza obuchem
- Zadawałam sobie pytanie, jak ja, która nie ma tego typu doświadczeń, mogę opowiadać o tym wnikliwie i z empatią. Ale znalazłam w tym tekście kilka tematów, z którymi mam osobistą łączność. Choćby taki, że jestem kobietą i potencjalną matką. Świadectwa matek wywoływały we mnie całą paletę uczuć – od czułości i empatii po smutek, złość i wściekłość. Po każdej z tych historii potrzebowałam oddechu. Dlatego od początku pracy nad spektaklem potrzebne było ogromne zaangażowanie emocjonalne – opowiada reżyserka.
Praca emocjonalna czeka też widza. Dlatego zderzenie się ze świadectwem matki dziecka z głęboką niepełnosprawnością, która musi zmagać się z niezrozumieniem, strachem i przede wszystkim samotnością, została poprzedzona swego rodzaju grą, do której autorki przedstawienia zaprosiły widzów.
- Przyznam, że nie byłam w stanie przeczytać tej książki na jeden raz. Jest poruszająca, a historie mocne. O ile przy lekturze można dawkować sobie emocje, o tyle w teatrze to niemożliwe. Dlatego trzeba tak skonstruować przedstawienie, aby ciężar historii nie uderzał jak obuchem w głowę. Trzeba widza powoli oswajać z trudnym tematem. Stąd też na początku przedstawienia zastosowaliśmy zabieg, który pozwala mu wejść w sytuację – zdradza Martyna Lechman.
- Zawsze szukamy z Martyną takiego narzędzia, kanału, przejścia, które jest bardziej uniwersalne niż główny temat przedstawienia. Pozwala to zastąpić intymną relację, którą czytelnik ma z książką, ale też ułatwia widzowi przejście do głównego tematu spektaklu – uzupełnia reżyserka.
Tym kanałem w przedstawieniu „Żeby umarło przede mną” jest... gapienie się. Aktorzy na początku dosłownie wgapiają się w publiczność, nawiązują kontakt wzrokowy z pojedynczymi widzami, a potem zapraszają ich na scenę i zachęcają do wchodzenia w interakcje. Nawet te trudne, z symulowaniem porodu włącznie.
- Chciałyśmy zabawić się z pewnymi domniemaniami widza, zaprosić go do spotkania, które może być przyjemne, a nawet zabawne – zanim przejdziemy do rozmowy na poważny i trudny temat. Początek służy rozładowaniu emocji, które towarzyszą widzowi, gdy idzie na przedstawienie o takim tytule. Aby potem móc przejść do ukazania tematu w całej emocjonalnej trudności i dotknąć najdelikatniejszych strun ludzkiej duszy – przyznaje Daria Kopiec.
Praca nad emocjami
Prace nad spektaklem zaczęły się ponad pół roku przed pierwszymi próbami w maju. Premierę spektakl miał we wrześniu. Oznacza to wiele miesięcy także – jak to określają autorki – emocjonalnej pracy.
Co o niej mówią aktorzy, którzy wcielili się w bohaterów reportażu Jacka Hołuba?
Wojtek Kowalski:
- Z jednej strony teatr dokumentalny to coś, co powinniśmy dobrze znać, mieć przepracowane, ale nie w tym wypadku. Zabraliśmy się do tematu, od którego zazwyczaj odwraca się wzrok. Była to dla mnie o tyle trudna praca, że nie mogłem się wspomagać wyobraźnią. Owszem, mam pewne doświadczenia z dzieciństwa wiążące się z chorobami przewlekłymi, ale to nic wobec tematu, z którym przyszło nam się zmierzyć. Nie miałem punktu odniesienia. Trzeba było bardzo wnikliwie przeczytać tekst i sięgać po najgłębsze pokłady wyobraźni, po które ja sięgać nie bardzo chciałem. Praca nad tym przedstawieniem zmieniła moje postrzeganie świata.
Adka Jędrusik:
- Na samym początku przygotowywaliśmy się do pracy na spektaklem, czytając setki tekstów na temat niepełnosprawności. Od beletrystyki, przez reportaże, po artykuły naukowe. Wtedy też powiedziałam do reżyserki, że chyba nie jestem w stanie mówić o takich sprawach. Zwłaszcza że przede mną stanęło też wyzwanie – jak zagrać niepełnosprawność. Jak pokazać to w rzeczywistości scenicznej. W końcu doszliśmy do wniosku, że zagram sam koncept niepełnosprawności. Stąd np. to, co na scenie robię z piłką, wymagało ode mnie uruchomienia niezgłębionych dotąd pokładów wyobraźni. Wysiłek przyniósł rezultaty. Na nasze przedstawienie przyszedł mój przyjaciel, w którego rodzinie jest osoba z głęboką niepełnosprawnością. Jak się potem dowiedziałam, przez całe przedstawienie szlochał, i było to dla niego oczyszczające przeżycie.
Beata Niedziela:
- Najwięcej dowiedzieliśmy się od bohaterek reportażu Jacka Hołuba – to one były głównym źródłem informacji tak potrzebnych przy tego rodzaju przedstawieniu. Inna sprawa, że wielu z nas ma w rodzinie lub otoczeniu osobę z niepełnosprawnością. Niezależnie od tego, jaka to choroba czy dysfunkcja, przeżycia są te same. Gdy poznaje się diagnozę, człowiek doznaje szoku, przychodzi etap niegodzenia się, a potem długi proces godzenia się z niepełnosprawnością dziecka. To wszystko chcieliśmy zawrzeć w spektaklu. Praca nad sztuką pozwoliła nam oswoić własny lęk. Na pierwszych próbach siedziałam z kapturem na głowie, żeby jak najdłużej być z dala od tematu. Czułam takie przerażenie, że wydawało mi się, iż za chwilę pęknę. Stopniowo jednak wchodziliśmy w ten trudny temat, dużo rozmawialiśmy, wykonaliśmy ogromną pracę analityczną. Według mnie to taki sam proces jak ten, którego doświadcza widz. Chodzi o to, by przestać się bać.
Z czułą wrażliwością
- Naszym celem było pokazanie tego trudnego tematu z czułą wrażliwością. Dlatego nie stawiałyśmy się w roli ekspertek i oddałyśmy głos bohaterce reportażu – przyznaje Martyna Lechman. – Tak sobie myślę, że naszym sukcesem będzie to, jeśli choć jeden widz po obejrzeniu spektaklu pomyśli o tym, że może w jego otoczeniu jest matka dziecka z niepełnosprawnością i czasem dobrze byłoby pomóc jej w zakupach, wyręczyć w czymś czy nawet uśmiechnąć się na powitanie. Chcemy wzbudzać u ludzi tę czułą wrażliwość.
Zdaniem autora tekstu
- Przede wszystkim bardzo się ucieszyłem, że ludzie teatru postanowili się zmierzyć z tak trudnym i przemilczanym tematem, i że Daria i Martyna sięgnęły po mój reportaż. Spędziłem z ekipą: reżyserką, scenografką i aktorami dwa dni podczas pierwszych prób, jeszcze bez tekstu. Dużo rozmawialiśmy. Widziałem, jak wielkie towarzyszyły im wątpliwości w poszukiwaniu środków wyrazu. Byłem i jestem pod wielkim wrażeniem ich zaangażowania. Nasza współpraca była oparta na zaufaniu. Uznałem, że ja swoje zrobiłem, a spektakl to ich dzieło. Byłem otwarty na ich emocje, wrażliwość i perspektywę, które wnieśli do przedstawienia. Uważam, że na tym polega artystyczny dialog. Nie chciałem mieć wglądu w scenariusz i zapowiedziałem, że przyjadę już na premierę. Spektakl prowokuje do dyskusji i stawia widzów w obliczu trudnych pytań. To jego największa wartość. Jego ocenę zostawiam widzom. Mam nadzieję i bardzo chciałbym, żeby dotarł do jak najszerszej publiczności – wyznał Jacek Hołub.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
Artykuł pochodzi z numeru 5/2020 magazynu „Integracja”.
Komentarze
-
10 lat i co dalej?
06.11.2020, 15:20Każda niepełnosprawność posiada swoje różnorodne oblicza. Występuje jednak wspólny mianownik - rodzicielska opieka na dzieckiem niepełnosprawnym od urodzenia. I właśnie sprawowanie tej opieki, to nade wszystko sens życia rodziców. Zmiana celów w życiu, zmiana podejścia do życia, poszukiwanie odpowiedzi na pytanie bez odpowiedzi; dlaczego? Jednak 10 lat tej opieki (jak to jest w spektaklu i reportażu), to tylko ułamek życia. Porozmawiajmy na ten temat, gdy ta opieka będzie trwać 30-40-50 lat i dłużej.odpowiedz na komentarz -
to świetny sposób, aby edukować społeczeństwo
05.11.2020, 18:11Sztuka powinna być wystawiona w każdym mieście.odpowiedz na komentarz
Dodaj komentarz