Muzeum inne niż wszystkie
Jak powstawało jedyne w Polsce – wśród nielicznych na świecie – Muzeum Tyflologiczne? Co można w nim zobaczyć, o jakich eksponatach marzy założyciel placówki i za czym pojechałby na drugi koniec świata? Marek Jakubowski, tyflopedagog w Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Niewidomych im. Synów Pułku w Owińskach, pasjonat historii i edukacji osób z niepełnosprawnością wzroku, opowiada o swoim unikatowym przedsięwzięciu.
Beata Dązbłaż: Jakimi zbiorami może pochwalić się Muzeum Tyflologiczne w Owińskach?
Marek Jakubowski: Mamy eksponaty różnego rodzaju, począwszy od mapy dla osób niewidomych, która ma 160 lat – to prawdziwy rarytas, po notatkę, którą zrobił Wilhelm Klein w szkole w Wiedniu na skrawku starej gazety. Dzięki temu możemy zobaczyć oryginał pisma tego znamienitego tyflopedagoga. To lista zakupów, które miał zrobić, bo pewnie mu żona kazała. Mamy wiele eksponatów, o których zwykły człowiek nie ma pojęcia, czym są i do czego służą. Bo jeśli pokażę dwa drewniane patyki o średnicy ok. 1 cm z zaokrąglonymi kulkami i spiczastym czubkiem, to dla większości będą zwykłe, ale jeśli jednak powiem, że to oryginalne patyki z pierwszej w Polsce szkoły dla niewidomych, na których uczyli się oni robić jak na drutach i z włóczką, to już zmienia postać rzeczy.
Czy są w Owińskach takie eksponaty, których nie ma nigdzie w Polsce i na świecie?
Mamy jedyną w Polsce oryginalną drukarenkę Kleina, która ma 217 lat i jest doskonale zachowana. Na niej kiedyś pisało się tzw. pismem szpilkowym. Niemcy tłumaczyli to jako pismo cierniowe. Były to powiększone drukowane litery o wysokości ok. 8 mm, tłoczone nie wypukłą linią, ale małymi kropeczkami. Fizjologia dotyku jest taka, że lepiej nam się ogląda coś, co jest narysowane linią przerywaną, a nie ciągłą. Mamy też czcionki do tej drukarenki i zwiedzający muzeum mają możliwość napisania czegoś. Mamy też stare tyflografiki, czyli obrazki robione reliefowo dla niewidomych na przestrzeni dziejów.
To prawdziwe hity, bo były robione w małych nakładach i szły na całą Europę. Same historie powstawania tych map są niesamowicie ciekawe, bo związane z ludźmi. Udało mi się ściągnąć próbne tłoczenia tyflografik Martina Kunza, prawdziwego maniaka tego, czym się zajmował. Jego praca pokazuje, jak można zaczynać od robienia złych tyflografik, wykonywanych w konwencji ludzi widzących, a dojść do perfekcji w ich wydawaniu dzięki współpracy z osobami niewidomymi.
Mamy oryginalne tłoczenia pierwotne, których nie ma nikt na świecie. Są muzea w Pradze, Bostonie, Wiedniu, Anglii, w większości przy szkołach, i każde ma coś, czego nie ma inne. My jako jedyni mamy oryginalne paryskie kubarytmy do wykonywania działań matematycznych. To drewniane rameczki z mosiężnymi krateczkami, w które wkłada się kostki z kropeczkami i dzięki temu można mnożyć, dodawać, dzielić i odejmować.
Czy w zasobach muzeum są książki?
Mamy bardzo dużo książek zarówno w wersji cyfrowej, jak i oryginalnej. I można by powiedzieć, że to nic wyjątkowego. Ale to książki przede wszystkim po rosyjsku i niemiecku, bo Rosja i Niemcy najbardziej angażowały się w edukację osób niewidomych i kształcących ich pedagogów. Książki te wydawano często w nakładzie 20–50 egz. Mamy wiele pamiętników, ponieważ gdy poszczególne kraje zaczęły tworzyć placówki dla osób niewidomych, wysyłały jakiegoś „maniaka” w podróż po Europie, żeby się rozejrzał, jak to jest gdzie indziej.
Mamy książkę pierwszego niewidomego dyrektora jednej z pierwszych szkół w Breslau, czyli dzisiejszym Wrocławiu, który podróżując po Europie, napisał pamiętnik ze swoich podróży w latach dzięwięćsetnych, w którym porusza m.in. temat: jak bić niewidome dziecko (sic!). Mamy oryginalny pamiętnik; źle się go czyta, bo pisany jest literami gotyckimi, charakterystycznymi dla tego okresu w Niemczech. Autor pisze też o tym, jakie modlitwy powinno się odmawiać z dziećmi, czego należy je uczyć, ale głównym tematem jest, jak je bić. Kary cielesne były wtedy powszechne. Można by powiedzieć, że ten dyrektor był prekursorem inkluzji, gdyż konkluzja jego opracowania jest taka, że dzieci niewidome bijemy tak samo jak dzieci widzące. Dziś nie mieści nam się to w głowach.
Rzeczywiście to prawdziwa „integracja”... Ile eksponatów jest w muzeum?
Obecnie mamy ich 3 tys., ale nie ma dnia, żeby czegoś nie przybywało. Jest ciasno, bo mamy tylko 80 mkw., ale jakoś sobie radzimy. Na pewno nie ubywa eksponatów, bo jestem pazerny, choć niekiedy zamieniamy się eksponatami z muzeami. Przywiozłem kiedyś z Petersburga całą serię tłoczeń, pierwszych przykładów pisma reliefowego dla niewidomych – skarby nad skarbami. Wioząc je, aż się trząsłem. Były tam m.in. oryginalne dekrety Marii Fiodorowny, w których podpisywała się, zgadzając na tworzenie szkół dla niewidomych. Jeździliśmy po polskich szkołach dla osób niewidomych i pokazywaliśmy te eksponaty, a potem je odwiozłem.
Który z eksponatów jest w Pana opinii szczególnie cenny?
Trudno podać jeden... Myślę, że to zarówno drukarenka Kleina, jak i niektóre ze starych map tyflologicznych tłoczonych jeszcze w preszpanie, specjalnym rodzaju utwardzanego kartonu. To prawdziwe skarby, tym bardziej że większość jest po konserwacji.
Kilku map specjalnie jednak nie oddałem do konserwacji, pozostały brudne, po poznańsku powiedzielibyśmy „czorne”, „uświnione”. Ale to brud dziecięcych rąk. Kiedyś robiliśmy badania genetyczne i średnio liczy się, że jedną mapę mogło dotykać na przestrzeni dziejów ok. 700 osób. Ich już nie ma, nie ma nauczycieli, którzy uczyli, zostały tylko mapy i ten brud, który tak naprawdę nie jest brudem. To szczególny ślad, bo ta pazerność dziecięcych palców dawała wiedzę. Wielu ukończyło szkoły i uniwersytety właśnie dzięki brajlowskim książkom i mapom.
Jak powstało muzeum, skąd na nie pomysł?
To nasze jedyne tego typu muzeum w Polsce powstało w 2011 r., ale eksponaty były gromadzone dużo wcześniej. Budynki ośrodka w Owińskach mają prawie 700 lat. Gdy zaczynałem pracę, był tam przepiękny strych, a na nim wszystko – włącznie z szerszeniami, sowami, starymi meblami i mnóstwem śmieci. Pewnego razu czymś podpadłem dyrektorowi, już nie pamiętam czym, i razem z drugim młodym nauczycielem dostaliśmy polecenie, żeby jak najszybciej wyrzucić stare śmieci. Niektóre pudła wydały mi się dziwne, były takie same, miały drewniane rameczki z metalową kratką w środku. Zrobiło mi się tego żal i ich nie wyrzuciłem, tylko zostawiłem w piwnicach. I zapomniałem. Kilka lat temu przypomniałem sobie o nich i wtedy okazało się, że tylko my w Europie mamy oryginalne paryskie kubarytmy, które o mało co nie wylądowały na śmietniku.
Prawdopodobnie zawdzięczamy je Armii Czerwonej, która wyzwalając Wrocław, „wyzwoliła” też tamtejszą bibliotekę dla niewidomych. Część rzeczy czerwonoarmiści rozkradli, część zabrali, resztę spalili. Gdzieś w Łodzi okazało się, że miejsce w wagonie jest potrzebne na inne rzeczy, więc wyrzucono je na peron. Jakaś nieznana nam osoba to zabrała i rozesłała po szkołach – do Lasek, Bydgoszczy i do nas, do Owińsk.
Moje zainteresowania wzięły się także z czytania. Kończyłem pedagogikę specjalną, ale tak naprawdę nikt nas o niewidomych niczego nie nauczył. Znam dobrze rosyjski i niemiecki, miałem dostęp do literatury w Dreźnie i Petersburgu. Najwięcej jednak nauczyłem się podczas swoich 40-letnich podróży po różnych ośrodkach i szkołach dla niewidomych na świecie. Poznałem prawdziwych fascynatów i niesamowite persony, jak choćby dr. Josefa Smykala, postać w świecie tyflopedagogiki absolutnie kosmiczną, autora dziesiątków książek, założyciela Muzeum Tyflopedagogicznego w Brnie.
Mówił, że nie jest ważne, co pokazujemy w muzeum, bo pokazujemy to, co zaintryguje zwiedzającego; najważniejsze jest to, co mamy w depozytoriach, czyli to, czego nie pokazujemy nikomu. Pamiętam, że trzymał w ręku maleńkie drewienko z wypukłym wyrzeźbionym X i kazał nam zgadywać, co to jest. A to była koncepcja pokazania niewidomym kształtu liter widzących, akurat tę wyrzeźbił osobiście Wilhelm Klein. W tej chwili tę literę X możemy zobaczyć w Owińskach, dał mi ją przed śmiercią dr Smykal.
Czy muzeum w Owińskach jest tylko dla osób niewidomych?
Przede wszystkim jest dla osób widzących, aby poznali historię edukacji osób niewidomych, zobaczyli, jak one się uczą. W zeszłym roku mieliśmy ponad 6 tys. zwiedzających. Dzielą się oni na cztery grupy: wycieczki szkolne, studenci, dla których robimy lekcje muzealne, maniacy, którzy chcą zbawić świat i sprawdzają, czy już ktoś miał taki pomysł jak oni, oraz naukowcy z całego świata. Pewien Rosjanin przyjechał kiedyś na półtora dnia, a został półtora tygodnia. W naszym muzeum można wszystkiego dotykać. To jest muzeum poświęcone kulturze i edukacji osób niewidomych. Niestety w czasie pandemii muzeum nie jest otwarte.
Czyli to muzeum inne niż wszystkie...
Tak, bo od nas trudno wygonić zwiedzających, no, może oprócz przedszkolaków, które nie mogą się w nim ganiać, bo jest ciasno. Ale pozostali zwiedzający cichną, gdy tam wchodzą, bo to coś innego, wiele rzeczy jest niezrozumiałych. Pytanie „po co?” jest najczęściej zadawanym przez gości.
Czy istnieje odrębne zjawisko, które można nazwać kulturą osób niewidomych?
Kultura jest jedna dla wszystkich, tu chodzi bardziej o sposób dostępności do kultury uniwersalnej. Pismo brajla, wcześniej Kleina, inne rodzaje pism dawały niewidomym dostęp do literatury. Gdyby nie pismo, niewidomi nie czytaliby Biblii. Trudno przecież mówić o innej kulturze, jeśli chodzi o muzykę.
Bardzo ciekawym zjawiskiem, obecnym tylko na Ukrainie, głównie do rewolucji w 1917 r., było istnienie niewidomych lirników, w szczytowym momencie aż ok. 700. Zawsze w parze, wraz z przewodnikiem, dzieckiem – sierotą, chodzili po wsiach i miasteczkach, grając na lirze lub bandurze, zwykle w zamian za jedzenie. Można powiedzieć, że to mało ciekawe, ale oni krzewili kulturę. Na Wołyniu ludzie żyli biednie, nie jeździli do Lwowa, a tu nagle pojawiał się lirnik, który był w kościele św. Grzegorza albo w ukraińskiej Częstochowie – ławrze Poczajowskiej. Lirnicy przez tydzień opowiadali muzyką, jak ta ławra wygląda. Wizyta lirnika była jak dziś media na wsi, miała funkcję radia, telewizora i internetu. Gdy jednak zaczęli wykonywać pieśni patriotyczne, przestało się to podobać Stalinowi. Zaprosił ich wszystkich w 1932 r. wraz z przewodnikami do kamieniołomów w Charkowie, rzekomo na wspólny koncert. Zebrało się ich kilkuset i wtedy kamieniołomy wysadzono. Tak okrutnie zamknięto temat niewidomych lirników.
Czy marzy Pan o jakimś eksponacie do swoich zbiorów?
Mam kilka takich marzeń... W Tbilisi są dwa globusy z lat 30. XX w. Było ich kilkanaście w pierwszych rosyjskich szkołach dla niewidomych. Są cudne, jeden jest też w szkole w Petersburgu, w gabinecie dyrektora. Ale niestety nie chcą ich oddać. To mądrzy ludzie.
Inny eksponat to kartonowa kartka w Berlinie z 1737 r., na której jest wykonany drutem kształt trójkąta i także drutem wyrysowane są widzące literki oznaczające narożniki. Widzącymi literami napisany jest też wzór na obliczenie pola tego trójkąta. To pomoc dydaktyczna, którą zrobił nauczyciel dla niewidomego ucznia. Te rzeczy bez ich historii są tylko zwykłym patykiem albo zwykłą kartką, ale one mają swój kontekst i wagę, w świetle której nabierają blasku.
Życzę zatem jak najwięcej ciekawych eksponatów i dziękuję za rozmowę.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
Artykuł pochodzi z numeru 5/2020 magazynu „Integracja”.
Komentarze
brak komentarzy
Dodaj komentarz