Oddani w NIEDOBRE RĘCE
Wiele rodzin w Polsce nie jest w stanie zapewnić stałej opieki swoim słabym i chorym bliskim. Znajduje im zakłady opiekuńczo-lecznicze (ZOL). Nie zawsze jednak pierwsze wrażenie jest właściwe. Ogród, taras, sala rehabilitacyjna, terakota na podłodze i uśmiech dyrektorki mogą mylić.
Zdjęcie: M. Makowski/ S. Gjenero
W podwarszawskim prywatnym ośrodku „Marianna", należącym do firmy MEDIsystem wszystkim pensjonariuszom zgolono głowy z powodu wszawicy. O bulwersującym zdarzeniu powiadomiła dziennikarzy programu TVN „Uwaga” córka jednej z pacjentek, którą wstrząsnął widok łysej mamy. Choć dyrektor i właściciel ośrodka tłumaczyli, że pacjenci wyrazili zgodę na ten zabieg, Narodowy Fundusz Zdrowia (NFZ) jednoznacznie stwierdził, że zostały naruszone prawa pacjenta. Mimo fali krytyki, jaka spadła na ośrodek z wielu środowisk za poniżające potraktowanie pacjentów, dyrekcja nie miała sobie nic do zarzucenia. Mnóstwo osób zadawało sobie pytanie, jak zła musiała być w zakładzie opieka i warunki sanitarne, skoro u wszystkich pacjentów zalęgły się wszy.
Kolejny skandal wkrótce wybuchł w Otwocku. Personel, ułatwiając sobie pracę, zamykał pacjentów chorych na Alzheimera na wiele godzin w jednej sali. Byli pensjonariusze oraz była pracownica, której wujek był jednym z pacjentów, opowiedzieli dziennikarzom o zaniedbanych, niedożywionych i brudnych chorych. I tym razem NFZ wykazał szereg nieprawidłowości. Właściciel zakładu zakwestionował jednak wyniki inspekcji i nie poczuwał się do winy.
Do jeszcze dramatyczniejszych zdarzeń doszło w zakładzie opiekuńczo-leczniczym w Warszawie przy ul. Mehoffera. Dyrektorce ośrodka i części personelu prokuratura zarzuciła fałszowanie testamentów zmarłych podopiecznych, którzy jakoby zapisywali majątki na rzecz zakładu. O zgonie chorych dyrekcja zakładu nie informowała rodzin przez kilka dni. Jedna z lekarek przyznała się do fałszerstw. Dyrektorka i część pracowników zostali zwolnieni ze stanowisk. Pojawiły się też podejrzenia, że śmierć niektórych pensjonariuszy została przyspieszona.
Fot.: S. Kearney, KOTZ
Nowa składka pielęgnacyjna
Minister Zdrowia prof. Zbigniew Religa pod koniec ubiegłego roku zapowiedział rozpoczęcie debaty nad wprowadzeniem składek pielęgnacyjnych, które wnosiliby wszyscy pracujący Polacy. Mają one być zabezpieczeniem na wypadek niesamodzielności w starszym wieku. Założenia do takiej ustawy już są. Podobne składki wprowadzili Czesi i Niemcy. Skoro składka zdrowotna jest ubezpieczeniem ryzyka choroby, to składka pielęgnacyjna jest ubezpieczeniem ryzyka niesamodzielności.
Leż, stary dziadu
Pani Zofia Jędrzejczyk długo szukała zakładu opiekuńczo-leczniczego dla 70-letniego wujka chorego na Alzheimera. Odwiedziła blisko 20 państwowych i prywatnych ośrodków w swoim mieście i okolicy. Aby poznać faktyczne warunki i jakość opieki, przyjeżdżała na miejsce w porach, kiedy w zakładzie nic było już dyrekcji i właściciela.
- Najczęściej wchodziłam na piętra i prosiłam o otworzenie kilku pokojów - opowiada. - Normą był widok poodkrywanych osób leżących w pampersach oraz silny odór moczu i kału. Przy wielu łóżkach stały talerze z zimnym posiłkiem. Na jednej zmianie 60 pacjentami opiekowały się zwykle dwie-trzy opiekunki. Niektóre dodatkowo pracowały w kuchni i sprzątały. Po tych obserwacjach doszłam do wniosku, że wujka oddam tylko do ośrodka, który znajduje się najbliżej mojego domu, abym mogła codziennie go odwiedzać i wszystkiego dopilnować.
W państwowej placówce, jaką znalazła pani Zofia, na wstępie powiedziano jej, że musi przynosić pampersy i środki pielęgnacyjne. Ośrodek był dobrze wyposażony w sprzęt. Szybko przekonała się jednak, że problemem jest tu stosunek personelu do pacjentów.
- Któregoś dnia po spacerze w ogrodzie mówię wujkowi, aby położył się do łóżka i odpoczął - dodaje. – A on mi odpowiedział: „Leż, stary dziadu". Nie wiedziałam, skąd to pamiętał. Dopiero jego współlokator wyjaśnił mi, że tak zwraca się do niego jedna z opiekunek, kiedy zmienia pampersa. Zamurowało mnie. Chciałam sama mu je zmieniać, ale wujek krępował się, wolał, aby robił to ktoś obcy. W zakładzie pracowała jedna wspaniała salowa, którą chwalili wszyscy pacjenci i chcieli, aby tylko ona ich doglądała. Dla pozostałych pracowników znajduję tylko jedno określenie: znieczulica.
Zawsze przed opuszczeniem ośrodka pani Zofia zostawiała wujkowi przy łóżku kubek z napojem. Gdy wracała po pracy następnego dnia, kubek nadal był pełny, obok niego stał niekiedy drugi z niewypitym kompotem z obiadu, a nawet herbatą ze śniadania. Sytuacja powtarzała się. Pani Zofia udała się do dyrektorki zakładu i zrobiła awanturę. Wspomniała również o mało rzetelnej pracy rehabilitanta, który w ciągu całego dnia jeden raz zabierał wujka na trzyminutowy spacer.
- Odwiedzałam go codziennie, widziałam więc, jak szarpią tych łudzi i jak się do nich odnoszą - kończy. - Prawie jak śledczy sprawdzałam, czy wujek wszystko dostał i czy wszystko przy nim zrobiono. Rodziny, które przychodzą raz w miesiącu lub tylko w weekend, nie mają pojęcia, jak w rzeczywistości jest w takim zakładzie. Widzą ogródek, taras, świetlicę z telewizorem, salę rehabilitacyjną i myślą, że tak tu fajnie.
Fot. W. Wolak, S. Gjenero
Kto posiedzi przy łóżku
Donata Markowska pracowała jako terapeutka w jednym z prywatnych podwarszawskich zakładów opiekuńczo-leczniczych. Po półtora roku zwolniła się, nie wytrzymała psychicznie. Często otrzymywała od dyrektora zakładu upomnienia za to, że poświęca zbyt dużo czasu pacjentom, którzy za pobyt płacą najmniej. Nie potrafiła pogodzić się z różnym traktowaniem pacjentów w zależności od tego, ile korzyści finansowych przynoszą zakładowi. Tacy z reguły są albo samotni, albo rzadko odwiedzani przez rodziny. Częściej niż inni potrzebują rozmowy.
- Na dywaniku u dyrektora byłam co trzeci dzień - opowiada Donata. - Zarzucano mi „poświęcanie zbyt wiele, czasu" terapii przyłóżkowej samotnych pacjentów. Na początku w zakładzie było całkiem dobrze. Wszystko zmieniło się, odkąd nowym dyrektorem został ekonomista. Nie miał najmniejszego pojęcia o stanie emocjonalno-psychicznym tych ludzi i o relacjach, jakie zachodzą pomiędzy personelem a pacjentami. Liczyły się przede wszystkim pieniądze i to, co się opłaca. Pracownikowi, który usiadł przy chorym, aby z nim porozmawiać, natychmiast zarzucano, że obija się w pracy.
Donata Markowska nie wini opiekunek za to, że część pacjentów zostawiano w brudnych pampersach. Dysponowały tylko dwiema pieluchomajtkami na pacjenta - na rano i na wieczór. NFZ refunduje jedynie dwa pampersy dziennie, a wiele rodzin nie przynosi
więcej. Z tego powodu pacjentami w brudnych pieluchomajtkach nie zajmowali się rehabilitanci. Wiele zakładów opiekuńczo-leczniczych oferuje pensjonariuszom dodatkowe pakiety rehabilitacyjne. Dwa tygodnie dodatkowej rehabilitacji zwykle kosztuje 500-800 zł. Tylko wtedy można liczyć na pionizowanie, masaże oraz ćwiczenia.
Ewa Szyszko także długo szukała odpowiedniego ośrodka dla swojej mamy chorującej na przewlekłą chorobę płuc. Odwiedziła prawie wszystkie zakłady w mieście i okolicy. Większość odmówiła przyjęcia chorej. Główną przeszkodą był brak koncentratora tlenu, a także materaców przeciwodleżynowych. W kilku usłyszała, że pacjentka prawdopodobnie będzie musiała jeździć do szpitala, a oni nie mają pieniędzy na opłacenie karetki. Znalazła w końcu komercyjny zakład dysponujący koncentratorem.
- Część ośrodków zainteresowana jest wyłącznie pacjentami, którzy nie wymagają specjalnej opieki - mówi Ewa Szyszko - bo mało ich kosztują. Większość przypomina przechowalnie staruszków, a nie zakłady dla chorych potrzebujących długoterminowej opieki, którym trzeba pomóc stanąć na nogi, by wrócili do domu. Mamę odwiedzałyśmy codziennie. Same ją myłyśmy i robiłyśmy masaże. Pacjenci, których nikt nie odwiedzał, byli w dużo gorszym stanie.
Alarmujące dane
Zgodnie z danymi OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju), w Polsce na 1 tys. mieszkańców zatrudnionych jest 4,8 pielęgniarek i niestety, liczba ta maleje. Analogiczny wskaźnik w Europie wynosi 8 pielęgniarek. W ciągu ubiegłego roku z Polski do pracy w innych krajach wyjechało 5 tys. pielęgniarek. Przewiduje się, że w 2007 roku kolejne 20 tys. przejdzie na wcześniejszą emeryturę. Obecnie średnia wieku pielęgniarek w Polsce to 47 lat. Rząd szacuje, że w 2030 roku ponad 70 proc. społeczeństwa będzie miało powyżej 60 lat.
Przyzwoitość bez pieniędzy
Elżbieta Szwałkiewicz, Krajowy Konsultant w Dziedzinie Pielęgniarstwa Przewlekle Chorych i Niepełnosprawnych, potwierdza, że jakość opieki w wielu polskich zakładach opiekuńczo-leczniczych jest na niskim poziomie. Dlatego nie jest zaskoczona tym, co stało się w ośrodku „Marianna" oraz w Otwocku. Jej zdaniem jedną z przyczyn jest to, że prowadzący takie zakłady dyrektorzy oraz personel nie mają ani kwalifikacji, ani wiedzy, jak taka opieka powinna wyglądać. Niektórym brak również zwykłej ludzkiej przyzwoitości.
- Jednym z powodów tej sytuacji jest również to, że zakłady nie zatrudniają wystarczającej liczby opiekunek i pielęgniarek, bo nie mają na to pieniędzy - stwierdza.
W brak pieniędzy w zakładach opiekuńczo-leczniczych w Polsce trudno uwierzyć wielu osobom, a szczególnie tym, które powierzyły ich opiece kogoś z rodziny. Każdy zakład otrzymuje bowiem z NFZ na świadczenia zdrowotne jednego pacjenta średnio 55-70 zł na dzień (im „trudniejszy" pacjent, tym wyższa kwota). W miesiącu daje to razem ok. 2 tys. zł. Do tej sumy dochodzą jeszcze pieniądze pacjenta, który musi zapłacić za zakwaterowanie i wyżywienie ze swojej renty czy emerytury - nie więcej jednak niż 70 proc. dochodów, co daje ok. 600 zł. Więcej żądać mogą jedynie zakłady prywatne, które średnio biorą ok. 1500 zł za miesiąc (w niektórych miastach nawet 3 tys. zł). Przeciętny Polak, słysząc, ile razem zakład dostaje na pacjenta, powie, że za tę cenę powinien mieć zapewnione luksusowe warunki.
Elżbieta Szwałkiewicz uważa jednak, że opieka w tego typu ośrodku faktycznie jest jeszcze droższa. Z jej badań i obliczeń wynika, że aby zapewnić pacjentowi opiekę zaspokajającą jego podstawowe potrzeby (w tym 3 godz. dziennie indywidualnej opieki), zakład powinien razem otrzymywać nie mniej niż 140 zł dziennie. Dostaje ok. 80 zł (patrz ramka „Realne koszty").
- Istnieje bardzo duże niedoszacowanie stawek, nawet 50-procentowe - wyjaśnia Elżbieta Szwałkiewicz. - Ryzyko związane z opieką i utrzymaniem pacjenta zostało przeniesione na świadczeniodawcę. W znacznej części trudna sytuacja wielu zakładów opiekuńczo-leczniczych, a tym samym pensjonariuszy wynika właśnie z niedoszacowania kosztów. Są oczywiście ośrodki, które dobrze sobie radzą, ponieważ mają dodatkowe źródło finansowania z gminy albo z wysokich stawek za zakwaterowanie i wyżywienie.
Elżbieta Szwałkiewicz prowadzi zakład opickuńczo-leczniczy w Olsztynie. Uważa, że udało jej się stworzyć modelowy niepubliczny ośrodek. Wielu jej pacjentów jest w bardzo ciężkim stanie, sparaliżowanych, w śpiączkach, z rurkami tracheotomijnymi i respiratorami. Kilka lat temu jej zakład znalazł się w tak trudnej sytuacji finansowej, że miała do wyboru albo jego zamknięcie, albo zaciągnięcie dużej pożyczki na dalsze funkcjonowanie. Obniżenie standardu nie wchodziło w grę. Pożyczkę spłaca więc do dziś.
- Nic nie usprawiedliwia bezduszności i znieczulicy niektórych pracowników ZOL oraz pazerności ich właścicieli - kończy Elżbieta Szwałkiewicz. - Ale rozumiem także sytuację w części zakładów, które nie mają wystarczających środków. Trzeba płacić za konsultacje pacjenta u chirurga, ortopedy, diabetologa i neurologa, za badania diagnostyczne, za transport do szpitala, za leki, które zaleci lekarz, za opatrunki, środki pomocnicze i odpowiednią opiekę. Tymi kosztami zakłady nie mają prawa obciążać rodziny, choć niektóre ośrodki to robią, dogadując się z bliskimi pacjenta. Wszystkie te koszty są dwa razy większe niż środki, które ZOL otrzymuje. I zakład staje przed problemem - zamiast codziennie umyć pacjenta, robi to raz na trzy dni. To również jest odpowiedź na pytanie, dlaczego w wielu zakładach śmierdzi i zalęgają się wszy.
Realne koszty
Pacjentom ośrodka trzeba zapewnić opiekę przez 24 godziny na dobę, konieczne jest więc zatrudnienie na zmiany kilkunastu osób - opiekunek, pielęgniarek, rehabilitantów, terapeutów i psychologów. Po policzeniu kosztów związanych z ich wynagrodzeniem i z ZUS-em okazuje się, że pochłaniają w zakładach 65-70 proc. wszystkich kosztów. Warto dodać, że większość pracowników otrzymuje najniższe wynagrodzenie. Z pozostałych pieniędzy ośrodek musi wykupić lekarstwa, opatrunki i środki pomocnicze - średnio to ok. 30 zł na pacjenta na dzień, a także zapewnić wyżywienie i zakwaterowanie. Renty i emerytury pacjentów są niskie, wynoszą ok. 600-700 zł. Ponieważ zakład może zabrać 70 proc. tej kwoty, otrzymuje średnio 20 zł na dzień. Potrzebuje natomiast minimum 30 zł na dzień.
Stawanie na głowie
W Polsce jest około 400 zakładów opiekuńczo-leczniczych. Szacuje się, biorąc pod uwagę zapotrzebowanie społeczne, że takich ośrodków powinno być trzy razy więcej, licząc po 50 łóżek w każdym. Optymalna liczba to trzy zakłady na każdy powiat. Grażyna Śmiarowska, Prezes Stowarzyszenia Organizatorów i Promotorów Opieki Długoterminowej, uważa, ze istnieje wiele zakładów, które świadczą usługi na bardzo wysokim poziomie. Jej zdaniem część problemów, które występują w zakładach, wynika także z bałaganu legislacyjnego. Mało przejrzyste jest Rozporządzenie Ministra Zdrowia o normach zatrudnienia w Zakładach Opieki Zdrowotnej.
- Za każdym razem, gdy powołany jest nowy minister zdrowia, prosimy go o zliczenie rzeczywistych kosztów w opiece długoterminowej i uznanie, czy za otrzymywane z NFZ pieniądze realnie można zrealizować narzucone wymagania - mówi Grażyna Śmiarowska. - Najczęstsza odpowiedź to brak pieniędzy i wyjaśnienie, że Fundusz musi przede wszystkim ratować życie ludzi przebywających w szpitalach.
Grażyna Śmiarowska prowadzi zakład opiekuńczo-leczniczy w Toruniu. I mimo że jest to placówka publiczna, oferuje wysoki standard. Specjalizuje się w opiece nad pacjentami z otępieniem i z chorobą Alzheimera. Wszystkie łóżka są elektrycznie sterowane, mają barierki o regulowanej wysokości, we wszystkich są materace przeciwodleżynowe. W pokojach zamontowano detektory ruchu pozwalające monitorować, czy pacjent leży spokojnie, czy porusza się i potrzebuje pomocy. Aż 80 proc. zatrudnionych tam opiekunek i pielęgniarek ukończyło kursy kwalifikacyjne i specjalizacje z zakresu opieki długoterminowej.
- W zakładzie liczymy każdą złotówkę - wyjaśnia pani Grażyna. - W administracji pracuję tylko ja, główna księgowa i sekretarka. Mój personel nie miał podwyżek od początku funkcjonowania zakładu, a pielęgniarki pracują za najniższe uposażenie w służbie zdrowia. Potrzebne środki zdobywamy wszelkimi sposobami, organizujemy koncerty charytatywne, aukcje obrazów, szukamy sponsorów. Bardzo pomagają nam władze Torunia.
W naszym zakładzie nie stosuje się przymusu bezpośredniego i nie przywiązuje się pacjentów do łóżek, co często zdarza się gdzie indziej. Ale na to pracowałam z personelem kilka lat.
Placówka zbiera wiele pochwał za wyposażenie, jakość usług i stosunek do pacjenta. Dobra sytuacja zakładów to często powód do wyrażania opinii, że skoro ośrodek tak dobrze sobie radzi, to nie ma potrzeby, aby NFZ przekazywał mu więcej pieniędzy.
- W Polsce charakterystyczne jest to, że osoby aktywne, które stają na głowie, aby polepszyć warunki w zakładzie, są karane — kończy Grażyna Śmiarowska. - Moje siły są już mocno nadwerężone pięcioletnią walką o to, aby utrzymać w ośrodku przyzwoity standard.
Kogo przyjąć, kogo wyrzucić
Do zakładów opiekuńczo-leczniczych ustawiają się długie kolejki chętnych. Wielu pacjentów pooperacyjnych opuszczających szpitale i potrzebujących opieki pielęgniarskiej nie może dostać w nich miejsca, ponieważ zajmują je osoby, które trafiły tu z powodów socjalnych i społecznych. Ludzie pozbawieni opieki rodziny, a nawet bezdomni stanowią w niektórych publicznych zakładach nawet połowę mieszkańców. W środowisku medycznym od dawna panuje opinia, że ZOL przejęły funkcje domów pomocy społecznej (DPS). NFZ wie o problemie, jakiś czas temu zaostrzył nawet przepisy kwalifikujące osoby do przyjęcia do zakładu i stanowczo odmawia finansowania takich zgłoszeń. Nie oznacza to, że do ZOL nadal nie są przyjmowane osoby, które powinny znaleźć się w DPS. Mało tego, zgodnie z przepisami pobyt pacjentów w ośrodku powinien trwać maksymalnie sześć miesięcy (pacjent po podleczeniu powinien wrócić do domu), tymczasem zaczął przeciągać się na lata.
NFZ zdaje sobie sprawę, że większość podopiecznych ZOL nie ma się gdzie podziać. Chciałby jednak, aby to starostowie wzięli na siebie pełną odpowiedzialność za ich utrzymanie. To na ich wniosek zostali tam umieszczeni. Powstaje pytanie - dlaczego nie w DPS? Utrzymanie osoby w domu pomocy społecznej jest dziś dużo droższe. Średni miesięczny koszt pobytu jednego mieszkańca w DPS wynosi 1800 zł. Wcześniej Ministerstwo Pracy i Opieki Społecznej dopłacało ok. 1300 zł do utrzymania pensjonariusza. Resztę pobierano z jego renty lub emerytury. Gdy zmieniono przepisy, brakującą kwotę miała płacić rodzina, a jeśli nie była w stanie, to obowiązek ten przejmowała gmina. Teraz starostowie decyzją administracyjną kierują osoby w trudnej sytuacji życiowej do ZOL, a nie do DPS. Przysługuje im takie prawo. Uważa się jednak, że w tym wypadku decyzję powinien podejmować wyłącznie lekarz.
Kontrola niekontrolowana
Po ostatnich skandalicznych wydarzeniach Ministerstwo Zdrowia i NFZ zleciły kontrole we wszystkich zakładach opiekuńczo-leczniczych. Niektórzy wątpią, czy będą one w stanie wykazać poważne nieprawidłowości. Jak zdradza Andrzej Wrzesień, który wielokrotnie kontrolował ZOL, dyrektorzy potrafią szybko przygotować placówkę przed przybyciem inspekcji.
- Wszyscy tak kombinują, aby kontrola wypadła jak najkorzystniej - mówi. - Nikt nie przyzna się, że jakaś liczba pensjonariuszy nie została nakarmiona i umyta, ponieważ brakuje pieniędzy i jest za mało pracowników. Czy ktokolwiek napisze w dokumentacji o zaniedbaniach pielęgnacyjnych wynikających z niedofinansowania? Nie. Wprost przeciwnie, dyrektor będzie przekonywał, że wszystko jest wykonywane zgodnie z oczekiwaniami. Gdyby wykazał zaniedbania, natychmiast zostałby zwolniony, a kontrakt zerwany.
Ponad rok temu 800-osobowe gremium uczestników konferencji poświęconej opiece długoterminowej wystosowało do ministra zdrowia apel, aby wydał zarządzenie narzucające wszystkim DPS i ZOL standard podstawowej opieki pielęgnacyjnej dla niesamodzielnych pacjentów. Takich standardów ministerstwo wciąż nie chce przyjąć (istnieją jedynie zalecenia Krajowego Konsultanta w Dziedzinie Pielęgniarstwa Przewlekle Chorych i Niepełnosprawnych). To także odpowiedź na pytanie, dlaczego w wielu zakładach są tak złe warunki.
Jeden z pierwszych programów, jaki w ubiegłym roku wyemitowała telewizja na temat traktowania pacjentów w ośrodkach opiekuńczo-leczniczych, pokazywał 90-letnich ludzi przywiązywanych na wiele godzin pasami do łóżek za ręce, nogi i brzuch. Kontrola wykazała, że w ośrodku nagminnie łamano prawa pacjentów oraz ich poniżano. Sprawą zajęła się prokuratura.
Dziennikarzom udało się zrobić wstrząsające zdjęcia staruszków. Pokazano je później mieszkańcom miejscowości, w której był zakład. Większość zebranych na głównym placu wzięła stronę dyrektora. Wśród nich członkowie rodzin pacjentów. Dla nich krytyka dyrektora i zakładu to prawdopodobieństwo zamknięcia placówki i konieczność przejęcia odpowiedzialności za dalszy los swych bliskich...
To byt świetny ośrodek
Szukaliśmy z żoną dla babci ośrodka, ponieważ potrzebowała już całodobowej opieki, a w domu nie byliśmy w stanie jej takiej zapewnić. Zależało nam na dobrym zakładzie. Dlatego odwiedziliśmy kilka miejsc. Trafiliśmy na niewielki, tani, niemal domowy ośrodek niedaleko Warszawy, w pięknym miejscu z ogrodem. Gdy zobaczyliśmy w świetlicy siedzących bez ruchu kilkunastu pensjonariuszy ze schylonymi głowami albo patrzących w jeden punkt na ścianie, którzy nawet nie zareagowali na nasze „dzień dobry”, szybko opuściliśmy to miejsce. Potem odwiedziliśmy ośrodek na 100 łóżek. Panowała w nim grobowa cisza, ciarki przechodziły po plecach z powodu atmosfery, jakby wszyscy dawno już pożegnali się tu z życiem. Nie mogliśmy oddać tam babci. W końcu pojechaliśmy do jednego z droższych ośrodków pod Warszawą. Tu atmosfera była już zupełnie inna - pacjenci ze sobą rozmawiali, kiedy tylko chcieli, wychodzili do ogrodu, a opiekunki przez cały czas służyły im pomocą. Nasza babcia przez wiele lat nie wychodziła z domu, bo nie chciała. Tu przez pierwsze dwa tygodnie nie opuszczała swojego pokoju, buntowała się i robiła na złość opiekunkom. Po trzecim tygodniu miała już kilkoro przyjaciół. Wkrótce pielęgniarki skarżyły się, że wraca do pokoju po północy. Od chodzenia spuchła jej nawet noga. To jej otwarcie się i powrót po wielu latach do ludzi było największą wartością, jakiej przed swoją śmiercią doświadczyła. Duża w tym zasługa personelu, który traktuje pacjentów jak ludzi, a nie jak osobników, na których można nieźle zarobić.
(ps)
Imiona i nazwiska niektórych bohaterów zostały zmienione
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- W 2025 roku nowe kryteria dochodowe w pomocy społecznej
- Rehabilitacja lecznicza Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. O czym warto wiedzieć
- Czego szukają pod choinką paralimpijczycy?
- Gorąca zupa, odzież na zmianę – każdego dnia pomoc w „autobusie SOS”
- Bożenna Hołownia: Chcemy ograniczyć sytuacje, gdy ktoś zostaje pozbawiony prawa do samodzielnego podejmowania decyzji
Dodaj komentarz