Zatrzymany na początku drogi
- Najbardziej lubiłem malować koty - opowiada Adrian. - Nie wiem czemu. Może dlatego, że nie znoszę psów. Ich hałaśliwego szczekania, zapachu niemytej sierści. A koty to sama miękkość, delikatność, jedwab pod palcami.
Fot. archiwum Adriana
Koty, które malował Adrian, były niezwykłe. Na przykład ten na olejnym obrazie, namalowany w 1991 roku, gdy chłopiec miał 9 lat. Uwagę przyciąga intensywnie pomarańczowe, smukłe ciało młodej kobiety z głową kota. Ten akt jest jednym z niewielu obrazów, które Adrian zachował w pamięci komputera. W oryginale nie ma żadnych. Kilka z kotami Adrian podarował wrocławskiemu schronisku dla zwierząt. Trzy przesłał do Łodzi, do redakcji miesięcznika „Kot". Resztę zniszczył. Ile? Dużo. Może kilkadziesiąt.
Żółty kot, 1991
Adrian nakłada słuchawki i zaczyna operować myszką komputera. Na monitorze pojawia się wydłużona twarz kobiety na zielonym tle. To Zjawa namalowana także w 1991 roku. Memento mori, czyli czaszka z motylem, jest o rok późniejsze. Koszmar, czyli twarz z potwornie wyszczerzonymi zębami, pochodzi z tego samego okresu. Adrian zobaczył tę twarz we śnie i namalował ją tak, jak zapamiętał.
- Często miewałeś takie straszne sny? - pytam. - Właściwie bez przerwy, co kilka dni
- odpowiada. - I nadal je mam. Czasami budzę się z krzykiem.
Cudowny obraz Kobieta ze świecą powstał w 1996 roku. Adrian namalował go na prośbę znajomej, której twarz przy okazji sportretował. Właściwie jest to kopia znanego obrazu Georgesa de La Tour. Minęło 10 lat, Adrian nawet nie pamięta, jak nazywała się ta kobieta i nie wie, czy nadal ma ona swój portret. Miał wtedy 14 lat, ale malował już z wprawą dojrzałego artysty.
W niewielkim zbiorze Adriana najpóźniejszy jest rysunek wykonany ołówkiem w 2000 roku - twarz w stylu Beksińskiego, pokryta plątaniną ni to żyłek, ni to zmarszczek. Nie od razu można dostrzec, że zamiast oczu są puste, ciemne oczodoły. Rysunek powstał wtedy, gdy Adrian już wiedział, że traci wzrok. Zatytułował go Ślepiec.
Zjawa, 1991
Nadeszła ciemność
Nieszczęście wydarzyło się późną jesienią 2000 roku. Wieczorem Adrian poszedł pobiegać w Parku Południowym, przy Wzgórzu Andersa. Było ślisko. Na oblodzonej ścieżce poślizgnął się na pochyłości i spadł z ok. 1 metra. Tyłem głowy uderzył o korzeń. Nie pamięta, czy stracił przytomność. Czuł szum w uszach i ból głowy, gdy chwiejnym krokiem wracał do domu. Wszystko widział jak przez mgłę.
Przez następne parę dni ból głowy nie ustępował, a wzrok pogarszał się z godziny na godzinę. Lekarze wykryli światło-wstręt, zawężone pole widzenia, skrajną krótkowzroczność. Wciąż jednak nie stawiali ostatecznej diagnozy. Prawdopodobnie było to uszkodzenie nerwu wzrokowego. Adrian sądzi, że nawet prawidłowe rozpoznanie nic by nie pomogło. Przecież zawsze był pechowcem.
W dniu wypadku był uczniem przedostatniej klasy Technikum Elektronicznego. Planował, że po maturze będzie studiował elektronikę albo malarstwo na wrocławskiej ASP. Przez bardzo długi czas nie mógł uwierzyć, że te plany są już nieaktualne. Że potrzebny jest nowy pomysł na życie.
Po wypadku przez prawie rok był zupełnie niewidomy. Reagował jedynie na światło. Nie mógł samodzielnie wyjść na ulicę. Siedział w swoim pokoju, raz na 2-3 dni wychodził coś zjeść i rozmyślał o tym, że świat jest bez sensu. Przez pewien czas próbował jeszcze rysować.
- Bo rysunek to jest w równym stopniu sprawa wzroku, jak i ułożenia ręki - mówi Adrian. - Możesz zamknąć oczy, a i tak czujesz, w którą stronę pociągnąć kreskę. I gdzie ją zatrzymać. Jednak aby osiągnąć takie wyczucie, potrzebne są lata praktyki.
Nagość
Musisz iść własną drogą
Adrian malował, jakby miał lata praktyki za sobą. Odkąd pamięta, zawsze trzymał w ręku kredkę lub pędzelek. Był jedynakiem. Na podwórku bawiło się mnóstwo dzieci, a on stał z boku. Już w wieku przedszkolnym potrafił spędzić przy malowaniu cały dzień. Gdy poszedł do zerówki, od razu okazało się, że maluje inaczej niż reszta dzieci. Zmieniał kolory: niebieskie drzewa, czerwone domy. Oglądał reprodukcje wybitnych malarzy i próbował je kopiować. Często chodził z ojcem lub matką na wrocławski Rynek i podpatrywał, jak pracują plastycy. Któregoś dnia zabrał tam swoje obrazki malowane plakatówkami, aby je pokazać „prawdziwemu" malarzowi.
- Spadaj, dzieciaku - słyszał w odpowiedzi.
Po kolejnej takiej próbie do Adriana podszedł starszy mężczyzna i powiedział:
- Chcę zobaczyć twoje rysunki.
Niezwykły przypadek: to był Zdzisław Beksiński. Właśnie tego dnia przyjechał na wystawę. Nawet nie swoją. Miał trochę czasu, więc wybrał się na spacer po Rynku. I akurat spotkał Adriana, który miał wtedy zaledwie sześć i pół roku.
Beksiński mieszkał w Warszawie, w tym samym mieszkaniu na Mokotowie, w którym później zginął. Adrian jeździł do niego zazwyczaj raz w miesiącu. Czasem z mamą, innym razem z ojcem. Beksiński uczył Adriana malarskiego rzemiosła od podstaw: jak mieszać kolory, jak prowadzić kreskę, jak wykorzystywać prawa perspektywy. Zadawał ćwiczenia, które Adrian „odrabiał" w domu. Chłopiec malował z takim zapałem, że czasem aż kręciło mu się w głowie od zapachu rozpuszczalników. Rówieśnicy bawili się na podwórku, a on od rana do wieczora tylko rysował i malował. Beksiński kupował Adrianowi farby, pędzle, płótna. Szło na to sporo pieniędzy, ale mistrz wiedział, że rodziców Adriana nie stać na takie wydatki. Ojciec, z zawodu budowlaniec, stale był bez pracy. Mama, farmaceutka, ledwo zarabiała na utrzymanie rodziny. Beksiński nigdy nie wziął od nich ani grosza za lekcje z Adrianem.
Już wtedy był bardzo ostrożny w kontaktach z ludźmi. Zanim otworzył drzwi mieszkania, długo patrzył przez wizjer. Potem słychać było szczęk otwieranych po kolei zamków. W bezpośrednich kontaktach Beksiński był spokojny i wyrozumiały, ale trzymał dystans.
Adrian do dziś mógłby opisać każdy szczegół tego mieszkania zamienionego na pracownię malarską. Wszędzie stały sztalugi, obrazy w różnych fazach powstawania, pojemniki na pędzle, farby, rozpuszczalniki. Beksiński, jak chyba żaden inny malarz, używał do malowania gładkich płyt pilśniowych. Adrian wolał malować na płótnie. Przywoził do Beksińskiego swoje prace. Artysta był niezadowolony, gdy dostrzegał, że Adrian naśladuje jego styl.
- Musisz iść własną drogą - powtarzał.
Lekcje z Beksińskim trwały 12 lat. Przez ten czas wybitny malarz przechodził różne fazy swojej twórczości. Zawsze jednak dominował w jego obrazach niesamowity nastrój, po którym był rozpoznawany na całym świecie - postacie bez twarzy, ludzie jak widma, dopalające się ruiny.
Krążyła opinia, że kontakty z Beksińskim przynoszą nieszczęście. Potwierdzały to jego życiowe dramaty - przedwczesna śmierć żony czy samobójstwo syna. Beksiński często mówił, że nie boi się śmierci, tylko sposobu umierania. A umierał dramatycznie, przebity kilkanaście razy nożem, ze świadomością, że umiera.
Adrian czasem zastanawia się, czy jego wypadek również nie miał czegoś wspólnego z tym fatum. Już po śmierci malarza dowiedział się, że jego biografowie usilnie próbowali odnaleźć uczniów artysty. Dotarli tylko do Adriana...
Ślepiec, 2000
Trzeba czekać
Nikt nie wierzył, że nawet bez pomocy wzroku można tak precyzyjnie rysować. Któregoś dnia znajomy przyprowadził dziennikarza z wrocławskiej gazety, który dla pewności zasłonił Adrianowi oczy tekturką i obwiązał głowę szalikiem. Podobno rysunek całkiem nieźle wtedy wyszedł. Jednak ta umiejętność już po paru tygodniach zaczęła zanikać.
Adrian popadł w depresję. Zresztą przez całe życie miał do niej skłonności. Po paru miesiącach pomyślał, że przez ciągłe siedzenie w domu doprowadzi się do takiego stanu, że nie będzie już zdolny do podjęcia żadnej decyzji. Wziął wszystkie pastylki, jakie znalazł w domu, i poszedł do parku. Pomyślał nawet o wodzie do popicia. Z przyjemnością zasypiał, mając nadzieję, że to rozwiązuje jego problemy... Obudził się w szpitalu.
Gdy jako tako doszedł do siebie, zaczął uczyć się zawodu masażysty. Ale nauka nie przynosiła efektów. Adrian nie znał alfabetu Braille'a, więc nie umiał robić notatek. Oblewał wszystkie sprawdziany i egzaminy.
Teraz chodzi do liceum ogólnokształcącego dla niewidomych i słabowidzących. Powtarza drugą klasę i ma te same problemy z nauką. Zawód masażysty zaczął mu się nawet podobać. Jeśli wyrzucą go i z tej szkoły, chciałby zapisać się na prywatny kurs masażu.
Niestety, to kosztuje sporo pieniędzy, a Adrian ich nie ma. Renta inwalidzka w wysokości 400 zł miesięcznie ledwo wystarcza na jedzenie.
Chłopak powoli przyzwyczaja się do myśli, że lekarze nic już mu nie pomogą. Kilka dni spędził w szpitalu w Bytomiu. Prof. Wilczak bardzo się starała, ale też nie potrafiła pomóc. Przypadek Adriana diagnozował również wybitny szwedzki specjalista w tej dziedzinie. Przebadał go najnowocześniejszą aparaturą i nie powiedział nic nowego.
- Trzeba czekać- mówią lekarze.
Adrian nadal przyjmuje lekarstwa - na ból głowy, na światłowstręt, na depresję. Wie, że szkodzą mu na wątrobę, ale czy ma inne wyjście?
Po paru latach intensywnego leczenia odzyskał wzrok na tyle, że może poruszać się bez białej laski. Nie rozpoznaje twarzy, nie potrafi korzystać z telefonii komórkowego, nie może czytać, oglądać telewizji, chodzić do kina. Za to często bywa w salonie gier przy Dworcu Głównym we Wrocławiu. Gra tam w bilard. Lubi ten delikatny stuk bil uderzających o siebie. Stół do bilardu najczęściej jest nieużywany, bo młodzież okupuje automaty do gier elektronicznych. Za 3 zł obsługa pozwala Adrianowi stać przy bilardzie nawet przez godzinę.
- Koledzy? Dziewczyny? - dziwi się Adrian. - A co ja bym miał im do powiedzenia oprócz tego, że straciłem wszystko co najważniejsze? Tę sprawę można by bardzo łatwo rozwiązać, przecież mieszkam na czwartym piętrze. Jednak w razie niepowodzenia mógłbym wyładować na resztę życia w wózku inwalidzkim. Przecież zawsze byłem pechowcem... Nie sposób spokojnie tego słuchać.
Niepogodzony
Matka Adriana umarła nagle trzy lata temu. Ojciec znowu jest bez pracy. Adrian, niedoszły elektronik, przystosował swój komputer do pracy bez użycia wzroku. Syntetyczny głos czyta mu teksty przysyłane e-mailem. O każdej operacji informują go sygnały dźwiękowe, które odbiera w słuchawkach. Za pośrednictwem internetu koresponduje ze znajomymi w całym kraju. Niektórzy nawet nie wiedzą, że stracił wzrok.
Adrian mieszka niedaleko dworca. Do szkoły ma kilka przystanków tramwajem, ale woli chodzić piechotą. Dawniej dużo biegał, jeździł na rowerze. Teraz też potrzebuje świeżego powietrza, ruchu. Droga do szkoły zabiera mu ponad godzinę. Wychodzi przed siódmą rano, trasę zna na pamięć. Orientuje się po skrzyżowaniach, krawężnikach, sygnalizacji świetlnej. Idzie powoli i ostrożnie. Patrząc z boku, nawet trudno się domyślić, że ten chłopak dostrzega tylko niewyraźne kontury drzew i domów.
Adrian ciągle nie może pogodzić się z myślą, że młody człowiek, który tak wolno porusza się po mieście, to jest właśnie on.
Fot. T. Przybyszewski
Zdzisław Beksiński
Urodził się 24 lutego 1929 r. w Sanoku. W 1952 r. ukończył wydział architektury na Politechnice Krakowskiej. W swoim zawodzie przepracował zaledwie trzy lata, po czym zajął się fotografią. Szybko zdobył uznanie, został członkiem Związku Polskich Artystów Fotografików. Jednocześnie zajmował się rysowaniem, tworzył przeważnie ekspresjonistyczne kompozycje z elementami zdeformowanych postaci ludzkich. Później eksperymentował z różnymi technikami i formami, dzięki czemu powstawały „obrazy" z trawionych kwasami blach i drutów oraz reliefy z tworzyw sztucznych i gipsu. W 1964 r. w Warszawie odbyła się pierwsza wystawa prac Beksińskiego. Artysta został wtedy dostrzeżony i mimo kontrowersji - doceniony. Trzy lata później na kolejnej wystawie pojawiły się prace, które świadczyły o skrystalizowaniu się już konkretnego stylu, jaki charakteryzuje całą twórczość Beksińskiego. A styl ten jednogłośnie określany jest jako mroczny i katastroficzny, chociaż artysta zawsze odcinał się od takiej interpretacji swych dzieł. 0 sobie mówił: „W zasadzie (...) słowo «sztuka» i zespół treści, jakie się z nim zwykło wiązać, budzi we mnie żywą niechęć. Dla mnie to, czym się zajmuję, jest po prostu tylko formą egzystencji" („Polska" 1970, nr 8).
W 1997 r. zafascynowany grafiką komputerową skupił się na tworzeniu komputerowych fotomontaży.
21 lutego 2005 r. Zdzisław Beksiński został zamordowany w swoim warszawskim mieszkaniu.
Komentarze
-
Cały tekst jest jednym wielkim kłamstwem Zdzisław Beksiński nie miał nigdy żadnego ucznia To bardzo smutne, że ktoś za rzeczywistość przyjmuje własne fantazje.odpowiedz na komentarz
Polecamy
Co nowego
- W 2025 roku nowe kryteria dochodowe w pomocy społecznej
- Rehabilitacja lecznicza Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. O czym warto wiedzieć
- Czego szukają pod choinką paralimpijczycy?
- Gorąca zupa, odzież na zmianę – każdego dnia pomoc w „autobusie SOS”
- Bożenna Hołownia: Chcemy ograniczyć sytuacje, gdy ktoś zostaje pozbawiony prawa do samodzielnego podejmowania decyzji
Dodaj komentarz