Róża Kozakowska: Dopóki walczę, jestem zwycięzcą
- Wielokrotnie prosiłam Boga, by mnie zabrał z tego świata. Na szczęście miał wobec mnie inne plany. Poprzez sport utrzymał moją wolę życia. Dziś jestem najszczęśliwszą osobą na Ziemi, że zdołałam je wypełnić zdobywając ten złoty medal – mówi mistrzyni paraolimpijska w rzucie maczugą i wicemistrzyni w kuli, Róża Kozakowska.
- Róża Kozakowska już sama nigdzie nie pójdzie, sama się nie ubierze, ale wysłuchała właśnie Mazurka Dąbrowskiego. To jest cud! – komentował w TVP Sport Krzysztof Głombowicz, gdy zawodniczka płakała stojąc na najwyższym podium na stadionie olimpijskim w Tokio, kilkanaście minut po tym, jak zdobyła dla Polski pierwszy złoty medal na XVI Igrzyskach Paraolimpijskich.
Choroba ścina z nóg
Róża, zapowiadająca się w młodości na świetną sprinterkę, zachorowała na neuroboreliozę stawowo-mózgową, która zaatakowała jej układ nerwowy po ukąszeniu kleszcza.
- Ta choroba ścina z nóg człowieka z dnia na dzień. U mnie wywołała paraliż wszystkich czterech kończyn, chociaż każdej w innym stopniu – mówi.
- Różę odkrył trener Wojciech Kikowski w okolicach Zduńskiej Woli. Na początku borelioza dopadła ją w stopniu lekkim, co pozwoliło nam sklasyfikować ją w grupie T38 dla najmniej poszkodowanych. Zaczęła z doskonałymi wynikami skakać w dal. W 2019 roku zajęła czwarte miejsce na swoich pierwszych mistrzostwach świata w Dubaju i wywalczyła kwalifikację na igrzyska – mówi Zbigniew Lewkowicz, trener koordynator polskiej paralekkoatletyki.
Niestety, gdy w czasie pandemii choroba uderzyła kolejny raz, Róża przestała chodzić i musiała porzucić skok w dal.
- To była tragedia, bo stawałam się naprawdę dobra. Ale nie było opcji, żebym odpuściła sport, który przez tyle lat pozwolił mi przetrwać, utrzymać wolę życia – opowiada Róża.
Miłość z wzajemnością
Zmiana dyscypliny okazała się wielkim wyzwaniem. Trener Piotr Kuczek najpierw namówił ją na pchnięcie kulą. Niestety wiązało się to z ogromnym bólem dla Róży.
- Muszę rzucać w specjalnej ortezie, która nie pozwala mi wyprostować porażonej ręki. Mam ogromną spastykę (wzmożone napięcie mięśniowe – przyp. autora). Mogłabym pozrywać więzadła i przyczepy mięśniowe – tłumaczy.
Dlatego sięgnęła po maczugi.
- Najpierw tak naprawdę zaczęliśmy od rzutów butelką do kosza, bo nawet nie mieliśmy maczug. Później zrobiliśmy coś podobnego do maczugi, taką replikę, i nią rzucałam, żeby sprawdzić, jak mi idzie. Pierwszy raz profesjonalną maczugą rzucałam na moich pierwszych zawodach. Zaczęliśmy ćwiczyć, ćwiczyć i ćwiczyć i... dotarłam aż na najwyższe podium w Tokio! – mówi.
Z miejsca zakochała się w maczugach. I jak pokazał konkurs w Tokio, z wzajemnością.
- Kiedy przychodzę na trening, całuję je na dzień dobry i mówię do nich: „Hej laleczki, polatamy sobie dzisiaj, co?”.
Rzut w lampę
Technika, jaką wypracowała, to rzut tyłem, za siebie, przez głowę. Maciej Sochal, złoty medalista w rzucie maczugą z igrzysk w Rio, rzuca na wprost.
- Ponieważ nie mam czucia w dłoniach, czasem chwycę maczugę zbyt lekko, wtedy leci zbyt blisko. Czasem puszczam chwyt zbyt późno, wtedy istnieje groźba, że wyrżnę nią w głowę. Nie przejmuję się takim drobiazgiem, bo mam twardą czaszkę. Ale trener Kuczka napisał propozycję do władz lekkoatletycznych, żebyśmy mogły startować w kaskach.
Trajektoria lotu maczugi bywa nieodgadniona. Ostatnio na treningu na hali przed wylotem do Tokio Róża wyrżnęła w lampę nad sobą. Od razu skuliła się zasłaniając głowę, ale na szczęście szkło nie spadło na nią.
1 września Róża ponownie wystartuje w Tokio, tym razem w konkursie pchnięcia kulą, której mimo bólu nie odpuściła.
- Bo ja nigdy nie odpuszczam. I zobaczymy. Będę pchała na luzie psychicznym, bo medal już mamy. Zresztą my z trenerem doskonale umiemy się rozluźnić przed walką, żartami, gadaniem o głupotach... – śmieją się z trenerem Kuczkiem.
Złote piekło
Róża obiecała sobie, że jeśli zdobędzie złoty medal w Tokio, to opisze całe swoje życie w autobiografii, której da tytuł „Złote piekło”. Przez lata mieszkała pod jednym dachem (rudery bez wody bieżącej) z ojczymem, który znęcał się nad nią i jej matką. Wielokrotnie łapał Różę za włosy i bił głową z całych sił o ścianę. Wrzeszczał, że ją zabije, że nie ma prawa żyć. Topił, dusił, maltretował psychicznie.
Dziewczynkę ciągnęło do sportu. Okazało się, że ma talent. Zaczęła wygrywać szkolne zawody w biegach na 60 m i 100 m. Ojczym zabraniał jej startować, cieszyć się zwycięstwami. Zostawiała więc medale u koleżanki albo wieszała w gablocie w szkole. Raz gdy się zapomniała i wróciła z pucharem do domu, wbił jej siekierę w kolano...
- Wyganiał mnie z domu na mróz w samych rajstopach. Generalnie lekcje zawsze odrabiałam na świeżym powietrzu, bez względu na pogodę, bo w domu latały we mnie rzeczy – mówi Róża. – Dlatego jestem taka wysportowana, bo musiałam przed nim uciekać i przeskakiwać przez wszystko, co napotkałam na drodze, żeby mnie nie dopadł. Ale gdy nie zdążyłam przeskoczyć przez bramę, to potem leżałam w kałuży krwi.
Niestety, może wspominać godzinami. Już jako ośmioletnia dziewczynka prosiła Boga, żeby zakończył ten koszmar i zabrał ją z tego świata. Na szczęście, jak mówi, Pan Bóg miał na nią inny plan.
Sport pozwolił przetrwać
- Ta nieustanna walka o przeżycie uformowała mnie jako zawodnika. Sprawiła, że mam bardzo silny charakter. Żaden ból i cierpienia nie sprawią, że przestanę walczyć. Do ostatniego tchu. „Dopóki walczę, jestem zwycięzcą” – identyfikuję się z tym mottem, a moja postawa jest jego ucieleśnieniem – mówi.
I dodaje, że choć wywodzi się z patologicznej rodziny, nigdy nie kusiło jej, żeby zboczyć, pójść w pijaństwo itp.
- Uczyłam się świetnie, a sport pozwolił mi przetrwać, utrzymać wolę życia. Miałam pięć lat, kiedy zobaczyłam zawody w telewizji i zamarzyłam o medalu olimpijskim, bo byłam wtedy jeszcze zdrowa. Choć wiele razy powinnam była umrzeć, jednak dożyłam tej chwili, że zagrali dla mnie na igrzyskach Mazurka Dąbrowskiego!
- Wielka w tym rola trenera Kuczka, który zawsze przy niej jest, zawsze pomaga. Jest dobrym duchem. Tworzą duet doskonały – mówi Zbigniew Lewkowicz, trener koordynator polskich paralekkoatletów.
Co dalej? Czy Róża może myśleć o obronie złota na igrzyskach w Paryżu?
- Mojej choroby nie da się wyleczyć. Jestem jak zapałka, którą można zapalić tylko raz, a później nie da się już jej przywrócić do pierwotnego stanu – mówi Róża. – Codziennie z trenerem modlimy się, żeby już zostało tak jak jest i codziennie dziękujemy Bogu, że nie jest gorzej. Kiedy mam słabsze dni, mówię sobie, że skoro tyle już przeszłam, nieraz już byłam drugą nogą na tamtym świecie, ale jednak nadal tu jestem, to muszę walczyć dopóki oddycham. I będę!