Mówię do was rzeźbą
Katarzyna Królikowka-Pataraia od dziecka tworzyła własny artystyczny świat. Dziś to dyplomowana farmaceutka, uzdolniona tkaczka, doktor nauk rolniczych i wybitna ceramiczka. Kiedy w 2011 r. stała się osobą z głębokim niedosłuchem, ceramika stała się jej sposobem komunikacji ze światem. Przez ceramikę nawiązuje dialog z otoczeniem, które niechętnie reaguje na osobę z aparatem słuchowym.
Katarzyna Rzehak: Dlaczego wybrała Pani ceramikę?
Katarzyna Pataraja: Zawsze szukam czegoś, co najlepiej odda mój stan ducha, pozwoli przekazać emocje towarzyszące procesowi tworzenia. Odda nastrój chwili, stanie się zapisem uczuć. Ceramika jest wypadkową innych, wcześniejszych działań. Masa solna, papier mâché, glina samoutwardzalna – to one mnie do niej zaprowadziły.
Widzę wielki talent i sprawność manualną: konserwacja, drewno, tkanina, ceramika. Czy od dziecka dbano o Pani rozwój w tym kierunku? A może była Pani dziewczynką, która samotnie „dłubała” w kąciku?
Niestety, częściej słyszałam, że nabrudziłam, że trzeba posprzątać niż: „ale fajnie”, „ładnie”. Tak, samotnie „dłubałam” – dosłownie i w przenośni, bo miałam nawet zestaw dłut rzeźbiarskich. Rzeczywiście sporo się wtedy kurzyło i pełno było drewna, które z uporem znosiłam do domu. Nikt nie pochwalał moich zainteresowań sztuką, nie byłam pchana do jakiejkolwiek działalności w tym kierunku, nie chodziłam do kółka plastycznego. Był moment, że kupowałam kredki – suche pastele i rysowałam. I znowu słyszałam, że „nabrudziłam”.
Pani pierwsze wykształcenie to farmacja. Jakie były motywy Pani wyborów: farmacji, konserwacji, tkaniny?
Po maturze zdawałam na biologię na UW, ale niestety nie przyjęli mnie, z powodu dużej liczby kandydatów. Miałam wolny rok. Rodzice stwierdzili, że nie będę siedziała w domu. Postanowiono, że będę chodziła do studium medycznego, a za rok znowu spróbuję zdawać. W studium wytrzymałam dwa tygodnie. W międzyczasie znalazłam pracę jako opiekunka do dzieci – dzieki temu miałam swoje pieniądze, nieduże, ale zawsze coś.
Niedaleko miejsca zamieszkania, w domu kultury pojawiło się ogłoszenie o kursie tkactwa. W związku z tym, że sztuka zawsze była dla mnie ważna, postanowiłam zaryzykować i zapisałam się na zajęcia. Zamiast na biologię postanowiłam zdawać na farmację. Moja mama ukończyła ten kierunek studiów, ale nie kierowałam się tradycjami rodzinnymi. W trakcie studiów okazało się, że na farmacji są przedmioty, które pokrywają się z moimi zainteresowaniami, np. genetyka. Nie namyślając się długo, podjęłam decyzję o rozpoczęciu studiów na Akademii Medycznej. Gdy byłam studentką IV roku, rozchorowałam się i musiałam wziąć urlop zdrowotny. Zanim wróciłam, aby kontynuować studia, podjęłam pracę (koleżanka mi powiedziała, że jest ogłoszenie na wydziale chemii UW, iż na wydziale konserwacji potrzebują osoby na stanowisko techniczno-inżynieryjne). Poszłam na rozmowę, to był wrzesień 1996 r. Minęło 26 lat...
Oczywiście kontynuowałam naukę na farmacji, jednocześnie pracując na Wydziale Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki. Pracę magisterską robiłam z zagadnień związanych z konserwacją drewna archeologicznego, obroniłam ją na wydziale farmaceutycznym. W 2019 r. obroniłam doktorat w Poznaniu. Pracując na uczelni, prowadziłam zajęcia z chemii organicznej i nieorganicznej. Obecnie prowadzę wykłady i ćwiczenia dla studentów Konserwacji i Restauracji Tkanin Zabytkowych oraz Konserwacji i Restauracji Starych Druków i Grafiki, ponadto badania do obiektów kursowych i dyplomowych.
Czy na któryś z tych wyborów miał wpływ Pani niedosłuch?
Jestem osobą niedosłyszącą od 2011 r. Obecnie to głęboki niedosłuch. Pierwotnie lekarze mówili, że to nagła głuchota idiopatyczna, potem pojawiła się teoria, że przez boreliozę, a ostatnio – zespół antyfosfolipidowy. W moim organizmie tworzą się skrzepy, może takowy powstał w naczyniach w mózgu? Pani doktor powiedziała, że mój przypadek jest wyjątkowo nietypowy. Osobie niedosłyszącej nie jest łatwo prowadzić ćwiczenia czy wykłady. Staram się jednak, aby problem, z którym się zmagam, miał jak najmniejszy wpływ na to, co robię.
Kiedy zaczęła Pani tworzyć swoje charakterystyczne rzeźby, czy to był impuls czy wynik jakiejś drogi?
To była konsekwencja pewnych wcześniejszych działań. Medium, jakim jest glina, jest konsekwencją poszukiwań, dążeń do jak najlepszego surowca, który pozwoli mi w pełni wyrazić siebie. Teraz to glina z grubym szamotem, szorstka masa, chropowata, której ziarna wyczuwalne są w palcach. Gdy tkałam, nie bawiły mnie piękne krajobrazy, portrety czy martwe natury. Wolałam wykorzystać grube sznury sizalowe, cięłam płótno na kawałki i to stanowiło wątek tkacki. Uzyskiwałam niezwykłą fakturę i kolor.
Owszem, uczyłam się pewnego „alfabetu”. Jednak najciekawsza była dla mnie wolność w wyrażaniu siebie, a nie działania odtwórcze. Potem zaczęła się przygoda z masą solną. Dostałam aniołka z takiej masy i nagle pojawiło się w mojej głowie pytanie: „Czy ja potrafię zrobić coś takiego?” Długo nie czekałam na odpowiedź – spróbowałam i wszystko było jasne. Pierwsze były oczywiście aniołki do powieszenia na ścianie, potem siedzące, obok nich zaczęłam robić bajkowe ludki („Fisie”). Anioły robiłam także z papier mâché. Następnie pojawiła się glina samoutwardzalna, a wraz z nią postacie kobiet. Pani z galerii, z którą współpracowałam, zasugerowała, żebym zaczęła lepić w glinie, którą należy wypalić, szkliwić itp.
I to był impuls, nie zastanawiałam się zbyt długo i kupiłam 10 kg gliny. Był 2009 r. Każdy etap mojego działania to impuls, który pchał mnie do czegoś nowego, do znalezienia najlepszej materii. Pierwsze prace – postaci kobiet były biało-czarne. Uwielbiam to połączenie kolorów i często do niego wracam.
Kto jest Pani mistrzem ceramicznym? Jacy są w ogóle Pani mistrzowie w sztuce?
Mistrza ceramicznego nie mam, ale mam mistrzów niedościgłych, takich, których prace zapierają dech w piersi. To Michał Anioł, Auguste Rodin, Camille Claudel, Xawery Dunikowski. Wielcy, utalentowani artyści. Formy, ekspresyjność prac, rzeźby pełne zmysłowości, a zarazem subtelności to jest coś, na co zwracam uwagę, i coś, co jest dla mnie bardzo ważne. Uwielbiam prostotę formy, coś, co zmusza odbiorcę do zastanowienia się, każe się zatrzymać.
Michelangelo Buonarroti, jeden z wielkich mistrzów włoskiego renesansu, był człowiekiem wielu talentów, artystą skupiającym się na człowieku i jego przeżyciach. Podobno nie miał daru zjednywania sobie przyjaciół i mimo że był wybitnym artystą, to niełatwym w kontaktach z ludźmi. To jest mi niezwykle bliskie. Zazdroszczę mu tego opętania sztuką, niezwykłych zdolności, dzieł, od których nie sposób oderwać wzroku, które pozostają na zawsze z człowiekiem.
Jaka jest technika Pani rzeźb?
Najpierw powstają nogi, tak zwyczajnie, z dwóch wałeczków gliny. Następnie tułów, a potem kawałek po kawałku powstaje głowa. Ułożenie ciała dzieje się w trakcie tworzenia głowy. Potem praca schnie, trafia do pieca i jest szkliwiona albo... hulaj dusza!
Dlaczego wybrała Pani postać kobiety?
Dlaczego kobiety? Jestem jedną z nich. Mimo że odbiegam kształtem od moich rzeźbionych postaci, nie mam tak smukłych nóg, już nie noszę włosów spiętych w ten sposób, to jednak mamy dużo wspólnego. Fizycznie kobiety są mi bliższe. W tych postaciach skrywa się też moje widzenie świata, wrażliwość, tęsknoty.
Jak widzowie reagują na Pani rzeźby, kto je kupuje? Czy są kolekcjonerzy, którzy mają dużo Pani prac?
Jedna osoba ma około 10 moich prac albo i więcej. W 2004 r. moje prace znikały błyskawicznie z galerii. Jeżeli ludzie wchodzą do galerii i szukają moich rzeźb, to oznacza, że się podobają. Myślę, że odnajdują w nich cząstkę siebie. Czasami zwracają uwagę na kolor, jeden klient lubi czerwony, komuś innemu podoba się kapelusik lub fragment odciśniętej koronki.
W jakich zbiorach są Pani prace, czy z jakiegoś miejsca jest Pani szczególnie dumna?
Moje prace są w kolekcjach we Włoszech, i to moja duma. Są w Muzeum w Polo Museale Gualdo Tadino w Umbrii, w Benevento i Albissola Marina. Każde z tych miejsc napawa mnie radością i dumą.
Proszę powiedzieć, skąd Włochy w Pani życiu.
Włochy są mi bliskie z bardzo prostego powodu. W 2017 r. po raz pierwszy na międzynarodowym konkursie prezentowałam swoją pracę i dostałam wyróżnienie. To dodało mi odwagi do dalszych międzynarodowych działań. Poczułam się pewniej. Była to bardzo ważna lekcja. Każdy konkurs i wystawę traktuję jak lekcję, z której staram się wynieść, ile tylko zdołam.
Jak życie rodzinne wpływa na życie artystki?
Rodzina, dzieci mają duży wpływ na każdy aspekt mojej działalności. Gdy dzieci były młodsze (córka ma 8 lat, syn 14), mówiłam: „A teraz mama będzie rzeźbić, proszę o ciszę, nie wolno przeszkadzać”. Zdarzały się też dni, że czekałam, aż pójdą spać. Musiałam mieć ciszę, spokój, żeby „wyrzucić” z siebie to, co się nagromadziło. Teraz dzieci są już tak duże, że potrafią zająć się sobą, a ja mam chwilę dla siebie. Syn rysuje i wiele razy rysowaliśmy coś jednocześnie. Córka ma potrzebę naśladowania. Pyta: „A nauczysz mnie tak rzeźbić? Rysować? Ja też tak chcę”.
Czy widzi Pani różnice w stosunku do osób z niepełnosprawnością w Polsce i za granicą?
Polska jest mało tolerancyjnym i wyrozumiałym krajem. Od kilku protetyków słuchu usłyszałam, że na Zachodzie, kupując aparat, ludzie proszą, żeby był kolorowy. Dla innych jest to prosta informacja: „Mam problem ze słuchem”. U nas najlepiej, żeby nie było go widać, dobrze, jeżeli ma kolor zbliżony do koloru skóry. Po co się narażać na niemiłe komentarze i uwagi.
Ktoś, kto ma problem ze słuchem, uważany jest za głupiego, wariata, nieinteligentnego. Kupując okulary, dobieramy je do kształtu twarzy, wybieramy kolor oprawki, projektanta. Potem ważne są dla nas uwagi: „Ale ładnie wyglądasz”, „poważniej”, „młodziej”. To coś, co sprawia, że jest nam miło. Wzbudzamy zachwyt innych, zainteresowanie. Aparat słuchowy życia nie ułatwia. Nawet informacja przekazana otoczeniu, że źle się słyszy, prośba o powtórzenie powodują irytację. „Co, nie słyszałaś?”. Te próby wymuszenia, żeby ktoś, gdy rozmawia, patrzył na nas.
Lekceważący stosunek innych, pracowników urzędów, banków, ochrony zdrowia. Zwracają uwagę na niepełnosprawność ruchową, do niej dostosowując przestrzeń publiczną, likwidując bariery architektoniczne. Mam wrażenie, że osoby zmagające się z podobnym problemem jak mój zostawione są same sobie. Domownicy też nie mają lekko. Proszę męża wielokrotnie o to, żeby zadzwonił do przychodni i zapisał mnie lub dzieci do lekarza.
To niby nic, a jednak dla mnie duży problem. Dzwonię tam, gdzie wiem, że mogę spokojnie porozmawiać, że będę wszystko rozumiała. Codzienne rozrywki, czyli oglądanie telewizji, też są wyzwaniem. Oglądam te programy i filmy, które mają napisy. Inaczej mam tylko obraz…
Co Pani uważa za swój największy sukces artystyczny? A co za największą artystyczną radość? Może to samo?
Radością jest to, że nadal mogę tworzyć, a osiągany sukces niesie radość. Mój sukces ma niejedno oblicze. To nie tylko liczne udziały w wystawach i nagrody. To wypracowany własny styl. Miarą tego sukcesu jest także wolność. To też sztywny „kręgosłup moralny”.
W dzisiejszym świecie łatwo zatracić pewne wartości, każde zdarzenie odciska na nas piętno, zostawia ślad. Zmieniłam się na skutek różnych wydarzeń, ale mimo wszystko nadal wyznaję zasady, którymi kierowałam się 20 lat wcześniej. Wiem, że droga, którą obrałam, jest słuszna. Z tego, co robię, czerpię ogromną radość.
Artykuł pochodzi z numeru 5/2022 magazynu „Integracja”.
Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.
Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach.
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- W 2025 roku nowe kryteria dochodowe w pomocy społecznej
- Rehabilitacja lecznicza Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. O czym warto wiedzieć
- Czego szukają pod choinką paralimpijczycy?
- Gorąca zupa, odzież na zmianę – każdego dnia pomoc w „autobusie SOS”
- Bożenna Hołownia: Chcemy ograniczyć sytuacje, gdy ktoś zostaje pozbawiony prawa do samodzielnego podejmowania decyzji
Dodaj komentarz