Krowa, fortepian i srebrny medal
25 lat grał w kadrze narodowej. Szczyt jego kariery przypadł na czasy, gdy sport paraolimpijski nie był obecny w mediach. Nie było też streamingów z zawodów, a paraolimpijczycy nie byli influencerami. Zresztą Adam Jurasz nie mógłby nim być. Instagram pojawił się dwa lata po tym, jak utytułowany zawodnik zakończył swoją karierę. Nie znajdziecie go w Wikipedii, bo nigdy nie chwalił się osiągnięciami. Jednak to właśnie on i jego deblowy kolega Mirosław Kowalski zdobyli w 2004 r. podczas Igrzysk Paraolimpijskich w Atenach pierwszy w historii Polski srebrny medal w tej dyscyplinie dla mężczyzn. Adam Jurasz opowiedział Integracji, jak zaczęła się jego kariera sportowa, co robi dzisiaj i co z tym wszystkim miała wspólnego krowa.
Ilona Berezowska: Jakie były Pana początki? Skąd się Pan wziął w sporcie paraolimpijskim?
Adam Jurasz: Zaczęło się od wagarów. Chodziłem do szkoły muzycznej. Nie nauczyłem się bolera i z kolegą uciekliśmy z lekcji. Trafiliśmy na mecz tenisa stołowego do klubu Soła Żywiec. Patrzyłem i myślałem, że to jest niemożliwe, by tak grać. Wkrótce zawitałem do tego klubu. Zacząłem grać i dosyć szybko przyszły pierwsze sukcesy.
Jako 15-latek startował Pan na międzynarodowych arenach, ale pierwszy sukces przyszedł jeszcze szybciej.
W 1981 r., po roku treningów, byłem wicemistrzem województwa młodzików i nie mam na myśli zawodników z niepełnosprawnością. Do dzisiaj pamiętam, jaki to był sukces. Siostra upiekła nawet tort. Później moja kariera sportowa rozwijała się dwutorowo. Grałem w rozgrywkach klubowych z pełnosprawnymi zawodnikami i równolegle zacząłem uprawiać sport w środowisku osób z niepełnosprawnością. W 1983 r. pojechałem na mistrzostwa Europy do Niemiec, konkretnie do Ingolstandt w ówczesnym RFNie.
Przekroczył Pan granicę kraju jako nastolatek i znalazł się w innej rzeczywistości. Pamięta Pan pierwsze wrażenia z Zachodu?
To było coś niemożliwego. Inny świat. Pamiętam, że najadłem się owoców, których nigdy nie jadłem, a nawet nie widziałem, i których nazwy nie znałem. To łakomstwo później przecierpiałem. Wyjeżdżałem co cztery lata na różne zawody zagraniczne i wspominam te wyjazdy bardziej od strony sportowej.
Robiło się ciężko. Wyjście z grupy było wyzwaniem. Zdarzało się, że w grupie miało się naprzeciwko siebie mistrza świata i mistrza olimpijskiego, a tylko dwóch zawodników wychodziło z grupy. I potrafiłem z takich grup wyjść, ale w ćwierćfinale po zaciętej walce przegrywałem medal.
A trzeba wiedzieć, że dla ówczesnych władz medal był bardzo ważny. Gdy pierwszy raz pojechałem do RFN-u, to dostałem strój, który nazwałem „Na Sandurskiego”. Adam Sandurski był ponaddwumetrowym zapaśnikiem.
Rękę miał jak bochenek chleba, a ja ważyłem ok. 60 kg. Mama robiła, co się dało, żebym jakoś w tym wyglądał. Nogawki trzeba było skrócić o jedną trzecią. A bluza wymagała całkowitej przeróbki. Jednak człowiek czuł dumę, że jest orzeł na stroju.
Dres należało oddawać po powrocie z zawodów. Paszporty też dostawaliśmy tylko na czas kontroli przez Straż Graniczną. Później ktoś przychodził i nam je odbierał. Zawsze wyjeżdżał z nami ktoś, kogo wcześniej nie widziałem, i nie miał z naszym sportem nic wspólnego. Nie znałem się wtedy na polityce. Nie kojarzyłem, że to ktoś z partyjnego ramienia - do pilnowania nas.
Utrudniało to Panu karierę?
W latach 80. grałem bardzo dobrze i teraz uważam, że ten czas był trochę przespany przez ówczesnych działaczy. Grałem o dwie klasy startowe wyżej, niż powinienem. Nikt tego nie badał. Grałem w klasie 9, chociaż powinna to być klasa 7. Ale nie gdybajmy. Takie były czasy.
Zaczęło się to zmieniać dekadę później. Pojawili się ludzie, którzy wkładali w to serce. Pamiętam, jak Elżbieta Madejska, późniejsza trenerka kadry, wzięła pod uwagę, że łączyłem pracę zawodową z treningami, i załatwiła przyjazd mojego partnera deblowego. Spędził dwa tygodnie w Żywcu.
Do południa trenował z moim trenerem klubowym, a po południu, po pracy, graliśmy same deble.
Gdzie Pan wtedy pracował?
W Spółdzielni „Jedność” w Żywcu. Początkowo pracowałem w dziale księgowości, potem awansowałem. Zostałem głównym księgowym, następnie zasiadałem w zarządzie spółdzielni.
Tę księgowość wymyśliła Anna Wolska, moja wychowawczyni w podstawówce. Uczyła mnie historii, którą uwielbiałem. Finanse i rachunkowość to nie brzmi ekscytująco, ale miało swoje plusy. Było 30 dziewcząt w klasie. W szkole nie bywałem zbyt często. Kolidowały z nią obozy sportowe, a potem musiałem nadrabiać zaległości.
Zadebiutował Pan na paraolimpiadzie w Atenach w 2004 r. w wieku 36 lat. Niewiele zabrakło do startu w Sydney w 2000 r., ale tam chyba nie wszystko poszło zgodnie z planem?
No tak. Były oczywiście kwalifikacje i akurat władze klubu mocno postawiły na tenis. Mieliśmy możliwość wyjeżdżania, ogrywania się z zawodnikami i zbierania punktów. W 2003 r., na rok przed igrzyskami, miałem pewny awans.
Z Sydney to było tak, że miałem jechać do Australii na turniej i odpuściłem z tego powodu turniej w Hiszpanii. Zabrakło mi punktów. Byłem pierwszym rezerwowym, ale organizatorzy naszego wyjazdu ubiegali się o tzw. dzikie karty tylko dla drużynówki, nie dla mnie.
Nie pojechałem więc na paraolimpiadę do Sydney. To był moment, w którym się załamałem. Nie wiedziałem, co robić dalej, jak postąpić. Przed Atenami bardzo pilnowałem zbierania punktów. Wybrałem sobie mocno obsadzony turniej i byłem trzeci w rankingu światowym. Wiedziałem, że co by się nie działo, to będę miał paraolimpiadę.
Zakończyła się srebrnym medalem.
Tak. Razem z kolegą Mirosławem Kowalskim zdobyliśmy pierwszy męski medal w tej dyscyplinie dla Polski. Początek był słaby. Zżerał mnie stres. W eliminacjach przegrałem z późniejszym zwycięzcą. Nie wyszedłem z grupy. Druga połowa i turniej drużynowy to już dobre gry.
Mieliśmy naprawdę ciężkie losowanie, trudnych rywali z Ukrainy, ale przed tym meczem byłem całkiem spokojny. Może to zasługa psychologa. Zawsze byłem nastawiony na „nie” do takich rzeczy, ale pan Marek Graczyk potrafił do mnie dotrzeć.
Ze spokojem patrzyłem na rywali i powiedziałem do kolegi: „Oni z nami nie wygrają, bo się nie rozgrzewają profesjonalnie”. Wygraliśmy. W półfinale graliśmy z Francuzami, którzy mieli w drużynie mistrza paraolimpijskiego. Musieliśmy zagrać bardzo dobrego debla i tak się stało. Przerobiliśmy ich na masło.
A potem trafiliśmy na Niemców, którzy nie przegrali żadnego meczu na igrzyskach. Znowu udało się wygrać debla. Nie zapomnę jak finale przegrywając 2:1 z Niemcami , grałem czwartą grę (grało się do 3 wygranych meczów) i prowadziłem 2-1 w setach i 10:9 mając piłkę meczową. Jochen Wollmert ,multimedalista paraolimpijski miał serwis.
Źle oceniłem upadek piłki na stole i przegrałem tę piłkę. To się rozegrało o centymetr dosłownie i mogło być 2:2 w meczu i doszłoby do decydującej gry. Niemiecka prasa doceniła naszą grę, zwłaszcza że na papierze wychodziło, że raczej będziemy bliżej 4. miejsca, a nie srebrnego medalu.
Jakie były Ateny? Czy ten wyjazd przypominał pierwszy start w Niemczech?
To w ogóle było coś. Wioska paraolimpijska, kolebka igrzysk, czołówka światowa. Niezapomniane uczucie. Wyjątkową atmosferę podkreślały wieńce laurowe, które dostawaliśmy podczas ceremonii. Organizacja była doskonała. Prezentacja zawodników, hymny, flagi…
Tego wszystkiego na pucharach świata nie doświadczyłem Po wyzwaniach sportowych w Atenach miałem taką formę, że w drugiej, pełnosprawnej lidze po 10 spotkaniach miałem dziewięć wygranych pojedynków.
W Pekinie (2008 r.) nie było już tak spektakularnego sukcesu, jednak nie było też powodu, by tę karierę porzucać. Skąd decyzja, by zostawić paraolimpiady za sobą?
Przed Pekinem grałem bardzo dobrze. W Pekinie nie wszedłem do czwórki punktami, ale nie to było powodem rezygnacji, zwłaszcza że byłem piątym zawodnikiem rankingu światowego. Syn był wtedy mały, szedł do szkoły. Chciałem się na tym skupić.
Reprezentacja była coraz lepsza, pewno bym się dokulał do Londynu, ale długo nie było mnie w domu i większość obowiązków spadało na moją wspaniałą żonę Danusię. Nie chciałem również stracić tych chwil z dzieciństwa mojego syna.
Jakie było Pana dzieciństwo? Na czym polega Pana niepełnosprawność?
Mam niedowład nóg. Od urodzenia. Nie było wtedy szkół integracyjnych. Chodziłem do zwyczajnej szkoły i co tam przeżyłem, to przeżyłem. Były i „kulawce”, i inne określenia. Zdarzało mi się płakać.
Był Pan zwolniony z WF-u?
Nie. Co więcej, byłem jednym z lepszych uczniów na tych lekcjach. Pomimo niepełnosprawności na 60 m miałem czas 10 s. Mój kolega z klasy, teraz policjant, do dzisiaj wspomina, że z nim wygrywałem. Cały sekret w tym, że moi bracia grali w piłkę i ja też chciałem zostać piłkarzem.
Realizowałem ten plan nawet w reprezentacji szkolnej, stojąc na bramce. Tata był z tego niezadowolony, bo o buty ortopedyczne nie było łatwo, a na boiskach żwirowych bardzo się zużywały. Cały czas byłem aktywny. Ruszałem się. Z kolegami z okolicy łaziliśmy po drzewach, pływaliśmy, kopaliśmy piłkę. Oczywiście musieli mi pomagać.
Mieliśmy też pole i krowy, i w tym również musiałem się wykazywać. Koledzy podobnie. Pomagaliśmy jeden drugiemu, żeby szybciej skończyć prace i móc pograć w piłkę.
Rodzice popierali Pana sportową pasję?
Tata dostrzegł we mnie talent muzyczny. Sprzedał więc krowę i kupił fortepian. Zapisał mnie do szkoły muzycznej. Mama widziała moje zainteresowanie sportem i mnie wspierała. Przez jakiś czas nie mówiliśmy o tym tacie, bo ten fortepian był drogi.
Co z muzyką? Gra Pan jeszcze?
Nazwać to grą byłoby przesadą. Coś bym pewnie pobrzynkolił, ale lepiej tego nie sprawdzajmy.
Jak przekonaliście tatę? Pogodził się z tą nie w pełni wykorzystaną sprzedażą krowy?
Tak. Na początku był bardzo przeciwny, ale wszystko się zmieniło po medalu mistrzostw województwa młodzików. Kiedyś przyszli do niego koledzy. Poprosił, żebym przyniósł medal, dyplom i kasetkę na karty. Taka była wtedy nagroda rzeczowa. Pokazywał to wszystko kolegom i był ze mnie dumny.
Po pierwszym w życiu medalu siostra zrobiła Panu tort, organizatorzy dali kasetkę na karty, a co Pan dostał od swojej spółdzielni po medalu paraolimpijskim?
Dostałem książkę z wpisami pracowników, pióro Parker i chyba jeszcze coś. Nie pamiętam. Natomiast miasto uhonorowało mnie tak jak Agatę Wróbel. Ona zdobyła w ciężarach brązowy medal w Atenach. Obydwoje zostaliśmy zaproszeni na galę i dostaliśmy jednakowe nagrody pieniężne.
Od chłopaków z klubu tenisa pełnosprawnych dostałem szablę. A co z klubu, który reprezentowałem jako paraolimpijczyk, to nie mogę sobie przypomnieć.
A jak było ze sprzętem? Tenis stołowy jest kosztowną dyscypliną?
Może to zaskakujące, ale tak. Był drogi wtedy i jest teraz. Okładzina na rakietce to prawie 300 zł. Rakietka ma dwie strony, więc obie kosztują 600 zł. Okładziny trzeba zmieniać 3-4 razy w sezonie. W tamtych latach dochodził jeszcze problem ze zdobyciem różnych potrzebnych rzeczy.
Zrezygnował Pan z kariery sportowej po igrzyskach Pekinie, ale dzisiaj jest Pan m.in. trenerem.
Ciągnie wilka do lasu. Nawet gdy mama była już ciężko chora, przekonywała mnie, żebym zrobił uprawnienia trenerskie. Posłuchałem jej. Ludzie mnie znają, nie straciłem kontaktów. Zostałem trenerem w klubie drugoligowym. Trenuję zawodników pełnosprawnych i to lubię. Myślę, że jeszcze parę lat będę to robił.
Jak zmienił się tenis stołowy między początkiem a końcem Pana kariery?
Bardzo. W mojej grupie startowej w latach 80. wystarczyło grać w międzywojewódzkiej lidze, żeby łapać się do ćwierćfinałów międzynarodowych zawodów. Teraz zawodnicy tacy jak Piotr Grudzień [ 4-krotny medalista paraolimpijski, mistrz paraolimpijski z Londynu- red.] muszą grać w pierwszej lidze, jeśli chcą liczyć na dobre miejsce.
Poziom podniósł się niesamowicie. Tenis stołowy stał się w pełni profesjonalny. Pojawiły się w nim również pieniądze. Jadąc na igrzyska, nie miałem pewności, że na emeryturze moje medale zostaną uwzględnione w wypłatach. Tenis był dla nas pasją. Dzisiaj więcej jest zawodów pucharowych, pojawiają się zawodowi sportowcy i intensywne metody treningowe.
Obecnie też nieustannie słyszymy narzekanie zawodników, że stypendium za niskie, że trudno je dostać, że grupy startowe są łączone i za mało zawodników, żeby mieć szansę na stypendium. Co Pan odpowiada na tego typu uwagi?
Oczywiście również je słyszę. Cóż mogę powiedzieć? Rozumiem rozterki, ale za moich czasów tyle się nie kalkulowało… Może więc poproszę o następne pytanie (śmiech).
W takim razie zapytam, jakie ma Pan plany sportowe?
Zostanę w tenisie. Chciałbym wychować olimpijczyka. Takie mam marzenie.
Komentarze
brak komentarzy
Dodaj komentarz