Kradzież sera, terroryści i bezpieka
Polacy zadebiutowali na igrzyskach paraolimpijskich w 1972 r. Wtedy te zawody nie nosiły oficjalnej nazwy. Inaczej wyglądały przygotowania do startów. Wielu zawodników łączyło pracę zawodową ze sportem, zmagało się z absurdami ustroju komunistycznego. Mimo to przywieźli z Heidelbergu 14 złotych, 12 srebrnych i 7 brązowych medali. Jednym ze zdobywców mistrzowskiego tytułu był wtedy pływak Stanisław Mosurek, który opowiedział Integracji o szczegółach startu w Niemczech, dlaczego na mistrzostwa do Wielkiej Brytanii należało zabrać dwie butelki wódki, co takiego zrobił, że został uznany za wroga Polski Ludowej i jak doszło do kradzieży sera w Stoke Mandeville.
Ilona Berezowska: Pana niepełnosprawność jest wynikiem choroby Heinego-Medina. Jednak nie od razu otrzymał Pan właściwą diagnozę.
Stanisław Mosurek: Był 1950 r. To o tyle ważne, że już w 1948 r. była dostępna szczepionka. Trudno ją było jednak przewozić. Robiono to w lodówkach, żeby zapewnić utrzymanie wymaganej temperatury. Czasem się nie udawało i cała partia nagrzewała się w transporcie. Szczepionka nie była więc w powszechnym użyciu. Ja nie zostałem zaszczepiony. Tymczasem choroba szalała na zachodzie Europy. Zachorowałem. Lekarz nie potrafił powiedzieć, skąd u mnie gorączka. Doszukiwał się przyczyn w grypie. Dopuszczał problemy z żołądkiem. Szukano dalej. Rodzice pojechali ze mną do Krakowa i tam lekarz już wiedział, co to jest.
Ile czasu minęło od początku infekcji?
Do Krakowa trafiłem trzeciego dnia choroby. Już „zeżarła mi nerwy”. Lekarz stawiał mnie na nogi, a one się pode mną uginały. Takich historii było wtedy bardzo dużo. Co nie znaczy, że wiedziano, co robić. Rada lekarzy była taka, żeby zaczekać, aż skończę 14 lat i wtedy przeprowadzić operacje. W 1955 r., gdy miałem 7 lat, dostałem pierwszy aparat usztywniający nogę. Nie przyniósł efektu. Podobnie jak operacje. W 1963 r. pojechaliśmy do Wrocławia, do szpitala sanatoryjnego, i dopiero tam postawiono mnie na nogi.
Czy tam się Pan zetknął ze sportem?
Nie, jeszcze nie. Podleczyli we Wrocławiu, gdy kończyłem szkołę podstawową w Płakowicach. Stamtąd ruszyłem do szkoły średniej do Poznania i dopiero tam spotkałem się ze sportem.
Umiał już Pan pływać?
Tak. W mojej miejscowości był staw, na którym chętnie pływaliśmy, ale to była zabawa, oswojenie się z wodą. To nie było prawdziwe pływanie. Dopiero w Poznaniu zobaczyłem krytą pływalnię, a co więcej - z ciepłą wodą i linami oddzielającymi tory. Można się było na niej uczyć. W Poznaniu chodziłem 3 lata do szkoły zawodowej. Potem było technikum elektroniczne. Pamiętam dyskusję nad losem niepełnosprawnych w szkole. Coraz mniejsze było bowiem zapotrzebowanie na specjalistów od telewizorów. Sprzęt robił się coraz większy i cięższy. Trzeba było chodzić do klientów. Dla takich osób jak ja było to sporym wyzwaniem. Postanowiono więc uczyć nas informatyki.
Spędzał Pan dużo czasu w szkole, a kiedy Pan pływał?
Na basen chodziłem wieczorami. Dzień wyglądał tak, że najpierw była szkoła, potem odrabianie lekcji i kolacja o 19:00. Napięty grafik. Ja kolację zabierałem z jadalni i przynosiłem do pokoju w internacie, bo przecież nie mogłem się najeść i iść na trening. Tak nie da się pływać. Wieczorem wychodziłem na pływalnię. Alternatywą była gra w karty albo szachy. W szachy grywałem, ale coraz więcej czasu spędzałem na basenie. Trenowałem w klubie START Poznań pod okiem dobrych trenerów i w 1970 r. zdobyłem pierwszy medal na mistrzostwach Polski stylem klasycznym. Dobrze pływałem też na grzbiecie. Kraulem słabiej. Mam porażone mięśnie brzucha i klatki piersiowej, więc w pływaniu kraulem nie jestem dobry. Potem wyjechałem do Stoke Mandeville w Anglii. Odbywały się tam mistrzostwa świata, na których zdobyłem brązowy medal w stylu grzbietowym. Zacząłem się liczyć w czołówce pływaków.
Jak wyglądały zgrupowania przed ważnymi zawodami?
Trener niechętnie z nami wyjeżdżał, bo na miejscu w Poznaniu miał dobre warunki pracy. W mieście funkcjonowały już wtedy trzy kryte pływalnie. W weekendy mogłem chodzić na basen nawet na dwa treningi dziennie. W tygodniu chodziłem na pływalnię o 20:00, łamiąc tym samym regulamin internatu. Musiałem mieć specjalną przepustkę, by wracać po 22:00. Trenowaliśmy również w jeziorze. Trener mówił wtedy: „Widzicie tę wyspę, tam na środku jeziora? Nie widzicie? No to podpłyniemy do niej i zobaczycie”. On płynął za nami kajakiem i dyktował tempo. Na jeziorze nie było ograniczeń czasowych. Mogliśmy pływać, ile chcieliśmy. Trenowaliśmy szybkość. Wytrzymałość już mieliśmy. Pamiętam, że stamtąd wypuszczaliśmy się też na basen miejski w Gościmiu. Woda miała w nim 17 stopni C. Uparłem się, że zrobię w nim 1000 m. Zrobiłem 700 m i szczęka latała mi z zimna przez całą drogę powrotną, a nawet podczas obiadu. Nieważne były warunki, byliśmy młodzi i chcieliśmy wyjeżdżać z Poznania. Wtedy nie było odżywek sportowych ani specjalnej diety. Trenowało się na diecie z internatu i miło spędzało czas.
A jak wyglądały warunki w Stoke Mandeville, kolebce ruchu paraolimpijskiego?
Proszę pamiętać, że to były lata 70. Tym, co od razu rzucało się w oczy, było inne podejście do niepełnosprawności. Przy parterowym szpitalu stały baraki na 60 osób. Zapamiętałem długie korytarze szpitala. Wszędzie można było wjechać na wózku. Basen i stadion były dostępne. Atmosfera wspaniała. Anglicy chętnie pracowali jako wolontariusze. Co drugi rok na zakończenie mistrzostw przyjeżdżała królowa. Jej wizyta była niezwykle ważna. Urządzano wtedy piknik z wolontariuszami, a relacja z tego wydarzenia trafiała do miejscowej prasy. Pamiętam, że w pływaniu sędzią był policjant z miasteczka Aylesbury. Bardzo sympatyczny. Wprowadzał fajną atmosferę.
Wszystko się Panu podobało w Stoke Mandeville?
Jedyne, co mogę zarzucić Anglikom, to ich kuchnia. Różniła się od naszej. Nie smakowała nam. Pamiętam, jak ze Zbyszkiem Wachowczykiem z Kalisza, bardzo dobrym pływakiem, poszliśmy na obiad, a gdy okazało się, że do jedzenia nadawał się tam tylko żółty ser, to go ukradliśmy…
Co takiego?!
Ukradliśmy ser i uciekliśmy do naszego baraku. Okazało się, że akurat Włosi gotowali w kotle makaron. Od wejścia z zachwytem krzyknęliśmy: „Spaghetti!”. Ich kucharz odpowiedział, patrząc na naszą zdobycz: „O! Ser do spaghetti! Dawajcie go tu!”.
Wymieniliśmy ser na talerze makaronu z serem. Nigdy spaghetti nie smakowało mi tak jak wtedy. Włosi mieli swojego kucharza i swoje jedzenie. Nie chodzili na stołówkę. Podobnie Izraelczycy.
Zadebiutował Pan na paraolimpiadzie w 1972 r. w Heidelbergu.
W 1972 r. w Monachium był zamach terrorystyczny na stadionie. Nasze zawody musiały się więc odbyć w innym miejscu. Wybrano Heidelberg, chyba ze względu na to, że była tam możliwość zakwaterowania niepełnosprawnych zawodników. W szkole, w pokojach dostosowanych do ich potrzeb. Byliśmy otoczeni wojskiem, żeby nie powtórzyło się to, co w Monachium. Wojsko dowoziło nas na stadion. Wszystko było dobrze zorganizowane. Prawdziwym szokiem było dla mnie to, że na miejscu pojawiła się telewizja niemiecka. Jako elektryk zainteresowałem się ich wielkimi kamerami. Wszystko nam się podobało, nawet niemieckie jedzenie nie odbiegało bardzo od naszego.
Czyli tam nie doszło do kradzieży sera?
Nie. Nie chodziliśmy głodni. Wszystko nam smakowało. Do Wielkiej Brytanii pakowałem później ze sobą czekolady i każdego dnia jedną zjadałem. Ktoś mi sprzedał ten patent. Stosowałem go z sukcesem. W Niemczech nigdy nie było takiej potrzeby. Wieczorem po zawodach można było iść do namiotu ze sceną i orkiestrą, lało się piwo, toczyły rozmowy. W tym namiocie zapoznałem się z Polonią.
Polonię poznał także w Anglii. Czy była jakaś różnica między Polonią w Anglii i Niemczech?
Polonusi w Anglii to osobna sprawa. Zawsze próbowali nas wspomóc i czekali na nasz przyjazd. Przywozili polski chleb, bo angielskiego nie mogliśmy jeść. Wozili na wycieczki, żebyśmy coś zobaczyli. W Niemczech tak nie było, ale tam Polonusi przychodzili też porozmawiać o Polsce. Na paraolimpiadzie nawiązywaliśmy kontakty z całym światem.
W czym Pan pływał? Były jakieś stroje reprezentacji?
Nie no, skąd? Na pływalni były stroje z białego płótna na sznureczkach. Nie miały u nas zastosowania. Szyliśmy stroje. Slipki kąpielowe miałem z jakiejś koszulki. Była z czegoś sztucznego, żeby nie wchłaniała wody. Kąpielówki zostały wykrojone z jej pleców. Muszę się też przyznać, że miałem jedne kąpielówki, które wręcz wzbudzały zachwyt. Gdy byłem pierwszy raz w Anglii, pojechałem na wózku ze Stoke Mandeville do Aylesbury. Jakieś 2,5 km, może trochę więcej, i znalazłem sklep, w którym można było kupić taką rzecz. To było przeżycie. Dziwiłem się, że oni mają coś takiego, a my nie. Kupiłem więc slipy i do końca kariery w nich pływałem. Były doskonałe.
Jak wyglądał start? Ze słupka?
Różnie. Mój start był z wody, bo pływałem grzbietem. Skoki ze słupka to tylko dla zawodników o sprawnych nogach. W Heidelbergu był już elektroniczny pomiar czasu. I też wiązanie nóg paskiem.
W Heidelbergu wywalczył Pan złoty medal. Jak się ułożyła ta rywalizacja?
Na początku zmartwił mnie fakt, że do eliminacji zapisało się 40 zawodników. Pomyślałem, że będzie ciężko. Kwalifikacje rozegrano w pięciu seriach i ku mojemu zdumieniu, okazało się, że na grzbiecie zrobiłem najlepszy czas. W finale w czołówce ścigałem się z zawodnikiem, z którym wygrałem na mistrzostwach świata z Moshe Levym. W Niemczech poprawił swój czas, ale ja też poprawiłem swój. Wygrałem o włos. Wyniki mierzono elektroniczne. Finał był ścisły, ale byłem lepszy. Kolejny raz wygrałem z Moshe Levym, który zajął trzecie miejsce, a między nami zmieścił się Andrew James Scott.
Został Pan mistrzem paraolimpijskim. Jak wyglądała ceremonia dekorowania?
Były medale, ale wydaje mi się, że nie było hymnów. Tu trzeba wyjaśnić jedną rzecz. Nazwa już była i mówiliśmy, że to paraolimpiada, ale komitetów narodowych jeszcze nie było, i ta nazwa nie była oficjalna. W każdym państwie zajmowała się tym inna organizacja i nie było dzisiejszych struktur międzynarodowych. Międzynarodowy Komitet Paraolimpijski powstał dopiero w 1989 r. a polska struktura w 1998 r. Ceremonia nie miała takiego charakteru jak dzisiaj. Co roku odbywały się mistrzostwa świata, a w roku olimpijskim odbywały się one tam gdzie olimpiada. Miały podniosły, wyjątkowy charakter, ale nie miały jednego międzynarodowego organizatora.
Na tę specjalną okazję szyliśmy niebieskie garnitury. Na otwarcie jechaliśmy wszyscy. Była prezentacja, ale nie mogę sobie przypomnieć, czy mieliśmy chorążego. Nie dam sobie głowy uciąć, ale wydaje mi się, że nie.
Był z Wami oficer polityczny?
Tak. Wtedy zawsze był ktoś, kogo nie widzieliśmy wcześniej i nie znaliśmy. Czasem był jeden, czasem dwóch.
Pytam o oficera, ponieważ został Pan uznany za osobę niebezpieczną dla Polski Ludowej i podejrzewam, że pilnowali Pana szczególnie. Czym się Pan naraził ówczesnym władzom?
Rzeczywiście miałem łatkę niebezpiecznego i mnie pilnowano. Gdy w Wielkiej Brytanii, urwałem się po te kąpielówki i dostałem straszną burę. Musiałem się potem meldować przed każdym ruchem. Czarną owcą zostałem już jako 16-latek. Powtórzyłem bowiem pewien kawał o komunistach i tak stałem się niebezpieczny dla ustroju.
Zaczęło się od kawału, ale potem tak śmiesznie nie było…
No nie. Leżałem w szpitalu. Przyszli jacyś ludzie, dali mi zastrzyk i zaczęli pytać o kontakty i inne rzeczy. A ja tylko powiedziałem jeden żart. Nie miałem żadnych kontaktów, które mogłyby interesować służby. Pytaniom nie było końca. Nagle się roześmiałem i powiedziałem „Aleś, Pan, kulawego partyzanta znalazł, medal się Panu należy”. Popatrzył na mnie i na odchodnym powiedział: „Ale tu zdechniesz” i niewiele brakowało, by tak się stało. Nie wiem, co mi podali, ale zacząłem się robić blady, słabnąć, zwisałem z łóżka. Uratował mnie ordynator. Poleciał za nimi, dowiedział się, co to była za substancja, i zadziałał.
Mimo tego incydentu pozwolili Panu wyjeżdżać?
Tak, ale nie od razu. Przed pierwszymi mistrzostwami świata jakoś się chyba nie zorientowali, ale w 1972 r. na zgrupowaniu przed Heidelbergiem był oficer łącznikowy i inni oficjele. Załatwiali nam paszporty. Wszystkim załatwili, a mnie nie. Wymagało to interwencji trenera, dr. Szmyta, który był również wykładowcą, oraz prezesa START-u Poznań. Obaj musieli poręczyć, że nie jestem groźnym człowiekiem. Od 1973 r. już nie było problemów.
Nie przyszło Panu do głowy, żeby zostać w Anglii, Niemczech czy gdziekolwiek na świecie?
Byłem namawiany już w 1971 r. Nawet poznałem w Anglii dziewczynę, która pracowała w wypożyczalni telewizorów, ale ja ciągle powtarzałem, że muszę skończyć szkołę.
No to Pan wymyślił. Niezła wymówka.
Trochę to była wymówka przed zbyt wczesnym małżeństwem (śmiech). W Heidelbergu z kolei bardzo nas pilnowali.
Czy władze komunistyczne doceniły Wasz sukces?
Po powrocie zostaliśmy wezwani do ministerstwa sportu i dostaliśmy krzyże zasługi oraz ekwiwalent w kopercie. Za złoty medal 4000 zł.
Wracając do pieniędzy i Stoke Mandeville… Dostawaliście diety na pobyt za granicą?
Dostawaliśmy 1,41 funta na cały pobyt. Z tym majątkiem poszedłem kupić wspomniane kąpielówki. Nie wystarczyłoby, gdybym nie zrobił tego, co mi poradzono. Należało zabrać ze sobą z Polski dwie butelki wódki żytniej. Sprzedawaliśmy je Polonusom po 1,70 funta za butelkę. Miałem więc na te majtki jakieś 4 funty. W sklepie z kąpielówkami podziwiałem i asortyment, i ruchome schody.
Co tam jeszcze Pana szokowało?
Wszystko. Wtedy można było wjechać wózkiem na piętro, do toalety. Minęło 50 lat i u nas też tak można. Gdy ludzie widzieli nasze wózki, to przyglądali się z zainteresowaniem. To był dla nich zabytek. Nas zaś szokowały wózki Japończyków. Jeździli na nich po schodach. Zaczepiali się na nich na ruchomych schodach w sklepach. Wytrzeszczaliśmy gały zezdumienia. Gdy wygraliśmy drużynowo pływanie, dostaliśmy wózek od organizatorów. Wspomniany przeze mnie sędzia z Aylesbury zażartował, mówiąc: „Nie dajemy Wam tego wózka do jeżdżenia. Macie go rozebrać na części i produkować u siebie takie same”.
Kto Wam wręczył ten wózek?
Tamtego roku nie było niestety królowej. Zrobił to były już wtedy premier Wielkiej Brytanii Harold Wilson. Dostaliśmy z jego rąk i wózek, i puchar. Oddałem wózek władzom, które zabrały go do Warszawy. Nie wiem, co z nim zrobili.
Pływa Pan jeszcze?
Boję się.
Jak to?!
Jestem po zawale, a właściwie po trzech zawałach. Mam założone stenty. Boję się, że wejdę do wody, zacznę szaleć i nie wiadomo, co się wydarzy, czym się to skończy. Może się jeszcze kiedyś przemogę i wejdę do wody. Na razie utrzymuję kondycję, robiąc kilometry na wózku. Proszę się o mnie nie martwić. Mam jeszcze trochę pomysłów na siebie.
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- W 2025 roku nowe kryteria dochodowe w pomocy społecznej
- Rehabilitacja lecznicza Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. O czym warto wiedzieć
- Czego szukają pod choinką paralimpijczycy?
- Gorąca zupa, odzież na zmianę – każdego dnia pomoc w „autobusie SOS”
- Bożenna Hołownia: Chcemy ograniczyć sytuacje, gdy ktoś zostaje pozbawiony prawa do samodzielnego podejmowania decyzji
Dodaj komentarz