Kto obroni żołnierza?
Ponure amerykańskie statystyki podają, że na jednego żołnierza, który poległ podczas misji w Iraku, przypada 16 rannych. My do tej pory mamy niemal 300 poszkodowanych polskich żołnierzy, licząc tylko kontyngenty w Iraku i Afganistanie. Wielu z nich na stałe dołączyło do grona osób niepełnosprawnych.
Fot. B. Snyder/Reuters/Forum, D. Kritsotakis
I tak miałem dużo szczęścia w tym całym nieszczęściu - przyznaje Janusz, żołnierz zawodowy.
Nie chce ujawniać nazwiska. Wyjechał do Iraku w II zmianie kontyngentu. Na początku 2004 roku wrócił do Polski. Nieprzytomny.
Stał na punkcie kontrolnym, gdzie przeszukiwane były samochody Irakijczyków. Rozpędzony autobus nie zatrzymał się i staranował barierki. Janusz nie zdążył odskoczyć i dostał się pod koła. Dziś lekko utyka, bo nogę, która była niemal oderwana, ma krótszą o 5 cm. Nie zgina kolana. Miał też strzaskany bark (nie może swobodnie unosić lewej ręki), połamane łopatki, żebra, przebite płuco. Do dziś ma dziewięć śrub w miednicy. Pół roku spędził w łóżku, pół na wózku. Od nowa uczył się chodzić.
Zbyt długo chodzić ani siedzieć nie może Krzysztof Sobór. W Iraku, także w II zmianie, był jako żołnierz nadterminowy, czyli taki, który po służbie zasadniczej zostaje na kilka lat w wojsku. Doznał urazu kręgosłupa, gdy wypadł z samochodu. Wrócił do kraju. Do dziś czuje ucisk na rdzeń kręgowy. Choć przed nim operacje, do pełni zdrowia raczej nie wróci.
Podobnie Samuel Suhel Moussa, jeden z naszych pierwszych rannych w Iraku. Z pochodzenia jest Syryjczykiem. Do Iraku pojechał z I zmianą jako tłumacz. 27 grudnia 2003 roku był na II piętrze budynku w bazie w Karbali, gdy do wnętrza wjechała kierowana przez terrorystę ciężarówka z materiałami wybuchowymi. Moussa nadal ma w ciele kawałki szkła. Nie udało się uratować oka; bardzo słabo na nie widzi. Poszarpaną prawą ręką nie może unieść więcej niż 3 kg.
Wszyscy mówią dziś, że na takie niebezpieczeństwa byli przygotowywani. Nie byli jednak gotowi na to, co działo się po powrocie do kraju.
Przestarzałe przepisy
Fot. Stringer/Reuters/Forum
- Od tego czasu zaczęła się droga krzyżowa - wzdycha Krzysztof Sobór. - Lekarze w Polsce byli zdziwieni, że mnie wysłano do kraju. Twierdzili, że za trzy tygodnie będę chodził na rękach. Minęły trzy lata i niestety, jest coraz gorzej. Nie było jeszcze nawet sekundy, żebym nie czuł bólu pleców.
Krzysztof został zwolniony do cywila. Otrzymał ok. 15 tys. zł w ramach odszkodowania i 800 zł odprawy. Prawie tyle wydał dotąd na leczenie. Renta wojskowa mu nie przysługiwała, bo nie był żołnierzem zawodowym. Stał się cywilem ze zniszczonym kręgosłupem. Wojsko nie kwapiło się do pomocy. 1300 zł renty, które ma obecnie, załatwił sobie sam. Jest to „cywilna" renta ZUS-owska z tytułu niezdolności do pracy, czyli... do bycia żołnierzem. Jednak taka renta dziś jest, a jutro może jej nie być.
Czyżby armia zostawiała żołnierzy, którzy w czasie służby stracili zdrowie?
- Sytuacja przerosła przepisy - przyznaje płk Jerzy Patoka, szef Zespołu Pomocy Rodzinom Żołnierzy oraz Poszkodowanym w Czasie Misji Dowództwa Wojsk Lądowych. - Gdy były ustalane 15-20 lat temu, nikt nie przewidywał, że będzie to tak wyglądać. Dlatego przepisy trzeba znowelizować.
Przepisy wyglądały zaś z grubsza tak: wyjeżdżający do Iraku żołnierze byli ubezpieczeni na 100 tys. zł (obecnie 200 tys.) od następstw nieszczęśliwych wypadków. Dodatkowo za 1 proc. trwałego uszczerbku na zdrowiu przysługiwało im po 341 zł. Armia zapewniała na swój koszt leczenie i pomoc psychologa poszkodowanemu oraz jego rodzinie. Następnie komisja lekarska orzekała, czy poszkodowany nadal może służyć w wojsku. Jeśli nie, żołnierzom zawodowym przysługiwała emerytura lub renta wojskowa (ok. 1700 zł). Żołnierzom nadterminowym - ewentualnie tylko cywilna. Tyle teorii. A co w praktyce?
Żebrzący misjonarze
Januszowi orzeczono stuprocentowy uszczerbek na zdrowiu. Jego przypadek był bardzo trudny. I dla lekarzy, i dla armii. O ile ci pierwsi stanęli na wysokości zadania, o tyle wojsko nie do końca. Winne były ponoć przepisy. Problemem było nawet zorganizowanie łóżka szpitalnego i materaca przeciwodleżynowego. Sytuacja Janusza nie była wyjątkowa.
- Gdy zaczynaliśmy w 2003 roku, to w ogolę było tragicznie. Wojsko nie mogło nawet sfinansować przejazdu rodziców do leżącego w szpitalu syna - wspomina płk Jerzy Bielecki, szef Fundacji Pomocy Poszkodowanym w Wojskowych Operacjach Pokojowych poza Granicami Polski oraz Ich Rodzinom „Servi Pacis". Sam dowodził kiedyś w misji ONZ na Wzgórzach Golan. Skrzynka pocztowa Fundacji, założonej przez „misjonarzy", czyli byłych uczestników misji, pełna jest próśb o pomoc od poszkodowanych, ich żon i rodziców. Przez cztery lata 87 osób otrzymało w sumie ponad 200 tys. zł. To niewiele, biorąc pod uwagę potrzeby, ale ogromnie dużo, jeśli zauważy się, że pieniądze nie pochodzą z MON, lecz z odpisu 1 proc. podatku lub są przez Fundację „wyżebrane" w zakładach pracy. Listy do Fundacji są zazwyczaj smutne. Poszkodowani żołnierze utyskują na wojsko. „Murzyn zrobił swoje. Murzyn może odejść" - to nierzadka konstatacja. Często nie chodzi nawet o pieniądze.
- Wystarczyłaby osoba, która przyjdzie i powie: „Dzień dobry, jestem X i mam ci pomóc rozwiązać wszelkie problemy. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, powiedz". Gdy ja leżałem w szpitalu, nie było takiej osoby - opowiada Janusz. - Człowiek leży obolały, bezsilny, przerażony tym wszystkim, co było i co przed nim. Ciężko jest samemu logicznie myśleć i prosić właściwe osoby i instytucje o potrzebne rzeczy. Niechby ktoś chociaż pokierował, podpowiedział, gdzie i z czym się zwrócić, pomógł napisać pismo. To by dużo dało.
Wojsko się uczy
- Przez cały czas doskonalimy formy pomocy - mówi płk Patoka z Zespołu Pomocy Poszkodowanym. - Robimy, co możemy. Możliwości są jednak ograniczone ze względu na przepisy. Występujemy do przełożonych, żeby je zmieniać. Pomału są nowelizowane i wydaje mi się, że wszystko idzie w dobrym kierunku.
Zespół działa od września 2004 roku. W szpitalu zapewnia wsparcie psychologa, organizuje spotkania z rodziną. Po wypisaniu do domu, przedstawiciel Zespołu, a także przełożeni i koledzy utrzymują z rannym stały kontakt. Jeśli trzeba, organizują transport i pomagają ustalać terminy wizyt lekarskich - poza kolejnością. Załatwia się też zapomogi. Po zwolnieniu ze służby Zespół i dowódcy pomagają znaleźć pracę. Uruchomiono nawet kryzysowy telefon zaufania. Nieprawdziwe byłoby więc stwierdzenie, że wojsko unika odpowiedzialności za wysyłanych na wojnę żołnierzy. Wciąż bowiem szuka sposobów postępowania w takich przypadkach jak Janusza czy Krzysztofa. Kolejni poszkodowani mają już ponoć łatwiej.
- Ranni i polegli w walce to są w Wojsku Polskim nowe problemy ostatnich lat - przyznaje płk Patoka. - Musimy się wszystkiego uczyć. Poprzednie misje pokojowe były zupełnie inne.
Przymusu nie ma, ale...
O tym, że nie tylko wojsko nie traktuje zbyt łaskawie wracających z misji, przekonał się też Samuel Moussa. Wojskowa renta mu nie przysługiwała, a urzędnicy ZUS nie chcieli uznać za niezdolnego do pracy. Sprawa trafiła wyżej. Pod koniec 2004 roku na wniosek Ministra Obrony Narodowej Jerzego Szmajdzińskiego premier Marek Belka nakazał ZUS wypłacanie Samuelowi renty specjalnej - 800 zł.
To niejedyny przypadek, gdy poszkodowani w zagranicznych misjach narzekają na ZUS. Być może zresztą ich problemy nie różnią się szczególnie od spraw osób niepełnosprawnych czy leczących się w całym kraju. Ale przecież utrata zdrowia podczas misji to raczej nie jest lekkomyślność, jak np. wypadek wskutek zbyt szybkiej jazdy na motorze. Gdy odpowiedzialny mężczyzna jedzie na wojnę, by zapewnić godne życie rodzinie, powinien zasługiwać na zrozumienie i szacunek. W końcu, aby zarobić pieniądze, ludzie robią równie niebezpieczne rzeczy: górnik 1000 m pod ziemią kopie węgiel, a strażak walczy z ogniem.
- Ludzie uważają, że to jest wojna niesprawiedliwa. Ale co mają do tego poszkodowani? To politycy decydują o tym, że żołnierze mają jechać. A oni po prostu cierpią. Trzeba im więc pomóc - zwraca uwagę płk Bielecki.
Słychać jednak głosy, że sami pchali się do Iraku, że nikt ich do wyjazdu nie zmuszał. Jednak nie do końca tak jest.
- Przymusu nie ma, bo do wyjazdu nie można nikogo zmusić, ale jest to, że tak powiem, mile widziane - tłumaczy Janusz. - Pomoże w karierze, w awansie, bo ten, kto boi się wziąć udział w tego typu działaniach, raczej nie powinien być żołnierzem. Gdybym nie pojechał, podejrzewam, że nie przedłużono by mi kontraktu i dziś miałbym zdrowie, ale już jako cywil. A wielu z nas ma mieszkania, które w razie odejścia z wojska trzeba by zwolnić i zostać z rodziną bez dachu nad głową.
Niektórzy żołnierze mówią wprost, że pojechali na misję dla pieniędzy. Kilka, a czasem nawet kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie to szansa na lepsze życie. Żołnierze w kraju zarabiają słabo, a garnizony są często na odludziu, więc ich żony nie pracują.
- Wiem, że koledzy często jeździli dla pieniędzy, żeby wyjść z długów - mówi Janusz. - Nieraz słyszałem rozmowy w stylu: „Jeszcze dwa miesiące i już jestem w kraju na zero". Przykre, że narażają życie po to, aby wyjść z długów, ale to już taka nasza polska rzeczywistość.
Bomba z opóźnionym zapłonem
Obrażenia fizyczne to nie wszystko. Równie groźne są urazy psychiczne.
- Ludzie w bardzo różny sposób reagują na traumatyczne zdarzenia, jak śmierć kolegi, z którym przed chwilą rozmawiali, którego na ich oczach rozerwała bomba-pułapka - tłumaczy doc. dr hab. n. med. Stanisław Ilnicki, kierownik Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego Centralnego Szpitala Klinicznego MON. - Starają się pomóc rannemu, wzywają ekipę ratunkową, ostrzeliwują się, pojazd płonie. To są drastyczne sceny. U większości żołnierzy po takim zdarzeniu występuje tzw. ostra reakcja na stres. Po kilku lub kilkunastu dniach jej objaw ustępują samoistnie lub częściej z pomocą psychologa i psychiatry. Jednak u niektórych utrzymują się i z tego powodu muszą być ewakuowani do kraju. Do tej pory uczyniono tak z ok. 50 żołnierzami. Sześciu z nich zwolniono do cywila. Groźniejszy jest jednak PTSD, czyli zespół stresu pourazowego, który może rozwinąć się pod wpływem takich zdarzeń. Objawić się może do sześciu miesięcy od powrotu do domu.
- PTSD objawia się nawracającymi wspomnieniami sytuacji traumatycznej, wielokrotnym jej przeżywaniem, zarówno w koszmarnych snach, jak i na jawie, tendencją do unikania sytuacji przypominających traumę, nadmierną czujnością i pobudliwością emocjonalną, stanami lękowymi i depresyjnymi, dolegliwościami somatycznymi - wylicza doc. Ilnicki.
Objawy te nie muszą wystąpić naraz. Kilka z nich wystarczy, aby rozbić życie. Ile można wytrzymać z mężem, który zrywa się na dźwięk wiertarki u sąsiada i biegnie do okna, gdy słyszy helikopter?
- Rozwodzą się, są nerwowi, żony piszą, że ciężko się z nimi dogadać - przyznaje płk Bielecki z Fundacji „Servi Pacis". - Czasami żołnierzom diametralnie zmieniają się charakter. Jednemu to mija, a u drugiego nawet się potęguje.
Według danych amerykańskich, PTSD zdarza się u co czwartego uczestnika misji w Iraku i Afganistanie. U polskich weteranów rozpoznaje się go znacznie rzadziej. Być może dzięki mniejszej ekspozycji na stres bojowy. Wpływ na dane może mieć też niechęć żołnierzy do ujawniania problemów psychicznych. W ich środowisku pójście do psychologa to wstyd, okazanie słabości. Pojawia się alkohol. Bez specjalistycznej pomocy bardzo trudno te problemy zwalczyć.
Umie się tylko żołnierkę
Objawy zaburzeń psychicznych u weteranów powodują m.in. to, że są niechętnie przyjmowani do pracy. Ci, którzy wracają zdrowi, najczęściej zostają w armii. Zwolnieni ze służby muszą szukać cywilnego zajęcia. Ale co tacy żołnierze potrafią? Krzysztof Sobór jest mechanikiem maszyn i urządzeń przemysłowych.
- Nie czarujmy się - mówi. - O swoim zawodzie nie mam zielonego pojęcia, bo nigdy w nim nie pracowałem, a i mój stan zdrowia na to nie pozwala. Po szkole byłem na bezrobociu, potem poszedłem do wojska i tam zostałem. Umiem tylko żołnierkę, nic poza tym. Jak komuś w podaniu bym napisał, że byłem 8,5 roku żołnierzem, to można wyobrazić sobie reakcję.
Armia stara się takich byłych żołnierzy lokować na cywilnych etatach w jednostkach wojskowych. Krzysztof potrafi wiele zrobić na komputerze, więc dzięki przychylności dowódcy byłej jednostki, został przyjęty do pracy na etat. Zarabia niewiele ponad 600 zł. Z rentą ma w sumie niecałe 2 tys. zł. Zonę niedawno zwolnili z pracy, więc musi to wystarczyć na czteroosobową rodzinę. Gdyby nie Fundacja „Servi Pacis", byłoby źle.
Samuel Suhel Moussa, Polak syryjskiego pochodzenia, jeden z pierwszych naszych rannych w Iraku, nadal ma w ciele kawałki szkła. poszarpaną prawą ręką nie może unieść więcej niż 3 kg., fot. T. Przybyszewski
Cywilny etat dostał też Samuel Moussa. W jednostce we Wrocławiu w wydziale kontaktów zagranicznych zarabia 1300 zł na rękę. Znalezienie pracy mści się jednak. ZUS odebrał mu połowę renty specjalnej. Tymczasem ponad 1000 zł miesięcznie kosztuje go kredyt, który wziął na mieszkanie. Trudna sytuacja zmusiła go do podjęcia decyzji o ponownym zgłoszeniu się na wyjazd do Iraku.
- Jeżeli nie pojadę, to stracę mieszkanie, bo już nie wytrzymam finansowo - tłumaczy. - Nic już nie mam. Wszystko włożyłem w mieszkanie.
Jest co zmieniać
Rannym w zagranicznych misjach nie jest łatwo wrócić do normalnego życia. Do tej pory 40 weteranów z Iraku i Afganistanu zwolniono ze służby. Głównie ze względów zdrowotnych. Na kilkanaście tysięcy tych, którzy wyjechali, to może niedużo. Jednak im dłużej nasze wojska będą stacjonować w tak niebezpiecznych miejscach, tym poszkodowanych będzie więcej. Może najwyższa pora opracować skuteczny, długofalowy program pomocy w powrocie do normalnego życia?
- Podjęto prace na rzecz zmiany przepisów - mówi płk Patoka. - Chcemy, by wszyscy żołnierze nadterminowi czy zawodowi, kiedy zostaną ranni, podlegali pod wojskową ustawę emerytalno-rentową. Nie będzie wtedy podziału na lepszych i gorszych.
Armia chce też wprowadzić dla wszystkich możliwość przebranżowienia się. Dziś przysługuje to tylko żołnierzom zawodowym i to jedynie do kwoty 2800 zł. Plany zakładają możliwość ponoszenia pełnych kosztów przekwalifikowania. Weterani mieliby pierwszeństwo przy obsadzaniu stanowisk związanych z obronnością kraju, np. w obronie cywilnej. Co najważniejsze, nowe prawo miałoby obejmować wszystkich poszkodowanych do tej pory. Na zmiany trzeba jednak poczekać co najmniej rok.
* * *
Gall Anonim podaje, że gdy w jednej z bitew możnemu rycerzowi Bolesława Krzywoustego Żelisławowi odrąbano rękę, wdzięczny książę dał mu w zamian taką ze złota. Na wracających 900 lat później z Iraku okaleczonych polskich żołnierzy bogactwa nie czekają. Może czas uwzględnić w budżecie wojska obok F16 czy Hummerów także wydatki na pomoc weteranom.
Nikt nie powinien być zostawiony sam sobie
Gen. dyw. Roman Polko. Były dowódca jednostki GROM, uczestnik i organizator misji pokojowych w Kosowie/Macedonii, Afganistanie, w II wojnie w Zatoce Perskiej oraz w Iraku, od 8 sierpnia 2007 r. p.o. szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego.
Ktoś, kto wstępuje do zawodowej służby wojskowej i wyjeżdża na misję, podejmuje też świadome ryzyko, liczy się z utratą zdrowia lub nawet życia. Każdy żołnierz przed wyjazdem jest informowany, jakie świadczenia przysługują jemu lub rodzinie, jeśli taka sytuacja nastąpi. Pod tym względem w wojsku jest nawet lepiej niż w innych grupach zawodowych - w ostatnich latach te świadczenia wzrosły. W czasach, gdy ja jeździłem do Jugosławii, to odszkodowania były niewielkie, nie wystarczały na leczenie, nie pokrywały strat. Uważam, że dziś, jak na polskie warunki, to nie są małe sumy, aczkolwiek trudno przeliczać zdrowie i życie na pieniądze.
Nie jest to jednak wszystko, co powinniśmy zapewnić żołnierzom. Człowiek nie może być zostawiony sam sobie. Jednemu z żołnierzy GROM, który w Afganistanie wszedł na minę, umożliwiliśmy dalszą służbę, mimo odniesionej kontuzji. W ubiegłym roku, z tą niegdyś poszarpaną nogą, zaliczył WF na czwórkę, co jest niesamowitym osiągnięciem. Służba w jednostce wojskowej to nie jest coś, co przemija. Dowódcy powinni pamiętać o żołnierzach, którzy odeszli, a szczególnie o rannych. I to nie tylko wtedy, gdy są oni na pierwszych stronach gazet. Trudno to wprowadzić rozkazem ministra. To kwestia kultury organizacyjnej poszczególnych jednostek.
Walka walce nierówna
Weterani zagranicznych misji pokojowych i stabilizacyjnych, zgodnie z ustawą z 1991 r., nie są kombatantami. W związku z tym nie korzystają z uprawnień kombatanckich, czyli m.in. niemal 300 zł miesięcznie dodatku do emerytury lub renty, 50 proc. ulgi w przejazdach komunikacją miejską, 37 proc. w komunikacji krajowej oraz dłuższego o 10 dni urlopu. Weterani ci prawdopodobnie też nigdy kombatantami nie będą. Argumentuje się to faktem, że nie walczyli o niepodległość państwa polskiego. Na tej samej zasadzie, po naciskach ze strony kombatantów, nie przysługuje im order Virtuti Militari - najwyższe polskie odznaczenie wojskowe.
MON oficjalnie
„Resort Obrony Narodowej, dowódcy wszystkich szczebli oraz środowisko wojskowe przykładają szczególną wagę do opieki nad rodzinami poległych żołnierzy oraz rannymi i poszkodowanymi. (...) Poszkodowani i ich rodziny otaczane są szczególną opieką od pierwszych chwil tragicznego zdarzenia. (...) Po przylocie rannego do kraju, w czasie hospitalizacji i późniejszej rehabilitacji, całość działań koordynuje Zespół Pomocy Rodzinom Żołnierzy Poległych oraz Poszkodowanych w Czasie Misji, powołany w Dowództwie Wojsk Lądowych. Jego zadaniem jest m.in. monitorowanie przebiegu leczenia, organizowanie pomocy psychologicznej (w razie potrzeby) oraz systemu wsparcia rodziny. (...) Każdy poległy, ranny czy poszkodowany żołnierz to ogromna strata dla rodziny, najbliższych, ale i środowiska wojskowego - kolegów i dowódców. Nie ukrywamy, że działania stabilizacyjne mogą nieść ze sobą pewne straty. Wojsko liczyło się z tym faktem, jednak rozpoczynając misję stabilizacyjną, nie mogliśmy znać skali zjawiska oraz jego specyfiki. Uzyskane doświadczenia własne oraz innych armii pozwoliły na organizację obecnie działającego systemu leczenia i pomocy poszkodowanym i ich rodzinom. Sytuacja może ulegać zmianie, więc bardzo elastycznie staramy się podchodzić do tego problemu, modyfikując sposób niesienia pomocy i starając się w jak najlepszy sposób reagować na potrzeby. Dobro poszkodowanych i ich rodzin było i jest dla nas najważniejsze".
Stanowisko Biura Rzecznika Prasowego MON w sprawie opieki nad poszkodowanymi
Komentarze
-
GÓWNO PRAWDA WSZYSTKO JUZ ZAMIETLI POD DYWAN. DYM OSIADŁ I CISZA. PISAŁEM O POMOC DWUKROTNIE I ZOSTAŁEM ZBYTY. ZA DRUGIM RAZEM NAWET RACHUNKI I PRZYPADEK LOSOWY JAKI OPISAŁEM ODRZUCILI. KPINA Z ŻOŁNIERZY. PRAWDĘ MÓWIĄC NAROBILI TYLKO WYDZIAŁY KTÓRE MAJĄ POMAGAĆ A TAM SIEDZĄ RODZINY OFICERÓW.odpowiedz na komentarz
Dodaj komentarz