Przepuszczam przez serce
Iwona Wojdowska, gdyńska fotografka, jest autorką cyklu wystaw fotograficznych „Spójrz mi w oczy”.
Monika Merkel: Chcę porozmawiać z Tobą o duchowości w procesie fotografowania, w fotografii. Zacznijmy w sposób najbardziej oczywisty: czym dla Ciebie jest duchowość?
Iwona Wojdowska: Każdy ma swoją definicję, na którą składają się lata doświadczeń i nauki. Dla mnie duchowość to otwartość, akceptacja i ciekawość. To świadome życie, bez autopilota. To zwracanie uwagi na emocje, zachowania, ludzi i wszystko wokół. To zatrzymanie się i obserwacja. To refleksje, dlaczego wydarzają się pewne historie. To ciągły rozwój. Tak naprawdę to każdy, kto się zatrzymuje i ma chwilę refleksji nad sensem istnienia, jest dla mnie osobą duchową, choć słowo to jest ostatnio mocno nadużywane i jego znaczenie zaczyna być bardzo wypaczane. Reasumując: duchowość, czy bardziej: rozwój duchowy, to dla mnie ciągły proces rozwoju i styl życia, gdzie czerpiemy z tego, co przychodzi; wyciągamy wnioski, uczymy się i obserwujemy siebie.
Nieprzypadkowo rozmawiamy teraz, kiedy w witrynach Centrum Integracja zawisły prace VI edycji wystawy „Spójrz mi w oczy” – portrety niepełnosprawnych mieszkańców Gdyni. Fotografujesz ich od bardzo dawna. Jak ważny jest dla ciebie ten kontakt, dotykanie niepełnosprawności?
Najpierw była to chęć pomocy, która przerodziła się w potrzebę godnego pokazania osób pokrzywdzonych przez los. A po latach ukazała się druga strona medalu, która uświadomiła mi, że dzięki pomaganiu czułam się potrzebna, a to, co dawałam, było niewspółmierne do tego, co i w jakich ilościach otrzymywałam z powrotem. Dzięki dzieciakom i ich rodzicom wiedziałam i nadal wiem, że to, co robię, jest czymś ważnym i potrzebnym. Bardzo chciałabym połączyć świat osób z niepełnosprawnością i pełnosprawnych, położyć kres separacji i lękom.
W moim życiu niepełnosprawność była od zawsze. Mój tata był osobą niepełnosprawną, choć nigdy o nim tak nie myślałam, a w domu nie postrzegaliśmy go jako osoby niepełnosprawnej. To był tatuś i już. Może dlatego niepełnosprawność nie jest dla mnie czymś nowym, nieznanym czy odpychającym. Często zauważam u osób, które nie mają do czynienia z niepełnosprawnością, strach przed urażeniem emocjonalnym, ale też fizycznym. Jeśli przytulę, to zepsuję jeszcze bardziej, jeśli zagadam, to okażę się wścibski, a więc...? Lepiej nie widzieć, ominąć z daleka, a tu my z wystawy śmiejemy się, patrzymy i namawiamy: „Spójrz mi w oczy”.
„Spójrz mi w oczy” to portrety. Realizujesz różne projekty, ale mówisz, że jesteś przede wszystkim portrecistką. Część Twoich bohaterów to osoby z niepełnosprawnością intelektualną, czasem w stopniu znacznym. Mówi się często, że są one bardziej naturalne. Czujesz różnicę?
Oj tak. Są bardzo naturalni, nie pozują, nie grają w żaden sposób, po prostu są. Zwykle jest jakiś scenariusz sesji, który zakładam. W tej edycji wystawy mottem jest: „Bądź jak słonecznik, patrz tylko w stronę słońca”, ale po kilku portretach darowałam sobie instruowanie. Często nie było możliwości zapozowania, więc nadążałam za tym, co się działo, łapałam chwile, robiłam kilkadziesiąt ujęć, by wybrać to jedno. Teraz robię zdjęcia w przestrzeni miasta do kalendarza z osobami z niepełnosprawnością. Nie idziemy w dosłowne niepełnosprawności, czyli człowiek na wózku lub człowiek z laską, chcę pokazać również osoby z niepełnosprawnością intelektualną, choć namówienie do pozowania kogoś, kto tego akurat teraz nie chce, i już, jest dużym wyzwaniem. Są chwile, gdy zazdroszczę im naturalności, tego, że mówią bez ogródek „nie”, że idąc ulicą, krzykną nagle: „Hej, cześć!” do obcej osoby lub siadają w najmniej odpowiednim miejscu i momencie i nie przejmują się tym, co inni powiedzą. Chciałabym mieć taką wolność w głowie.
Ile zrobiłaś portretów do naszych wystaw? Liczyłaś je?
Wszystkich nie, ale wiem, że na pierwszej było 46 sportretowanych osób, a teraz jest ich 84. Zgłaszają się sami portretowani, zgłaszają rodziny, bo to piękna przygoda, by wziąć udział w sesji. To nasze coroczne święto i wielka nobilitacja móc zobaczyć swój portret na wystawie w centrum miasta. Jak powiedziałam na naszym otwarciu: zwykle wernisaż jest świętem fotografa i on jest tego dnia najważniejszy, a my tu mamy święto nas wszystkich.
Henri Cartier-Bresson, wybitny fotograf, stwierdził: „Fotografować to na jednej linii celu umieścić głowę, oko i serce”. Robisz tak przy sesjach portretowych?
Żeby wyszedł portret oddający drugiego człowieka, powinno być połączenie między modelem i fotografem, obserwacja, akceptacja i czujność, aby wychwycić ten właściwy moment. Podejście i praca z serca to esencja wszystkiego.
Czy istnieje duchowa strona fotografii?
Myślę, że tak. Może nie w każdej dziedzinie fotografii, ale w większości jest przemykanie mistyki, bo artysta to człowiek obdarzony darem: darem dawania radości, pokazywania piękna, ale też zmuszania do refleksji, czyli znów pytania i poszukiwania odpowiedzi. Tworzenie z serca, ze wsłuchaniem się przy tym w intuicję, ma inny wymiar, może właśnie duchowy?
Uważasz, że portret ukazuje duchowość człowieka? Duszę?
Kiedyś robiłam taki projekt: „Portret duszy”. Prosiłam ludzi podczas sesji, żeby zamknęli oczy i weszli w lekki stan medytacji, modlitwy, stan wyciszenia umysłu. Fascynujące było obserwowanie zmian na twarzy, gdy rysy łagodniały, pojawiał się spokój, napięcie znikało. W pewnym momencie prosiłam o otworzenie oczu i wtedy, w tej mikrosekundzie robiłam portret. To faktycznie był portret duszy. Jest udowodnione, że przez pierwsze sekundy, kiedy człowiek odwraca wzrok od innego tematu do obiektywu, umysł nie nadąża z analizowaniem i zanim włączy się krytyk wewnętrzny, to wzrok jest czysty, a na twarzy panuje spokój. Spojrzenie jest czyste. Tacy przychodzimy na świat, dopiero później zmieniają nas doświadczenia, środowisko, rodzina. Ale czy można pokazać duchowość człowieka? Albo patrząc na portret, stwierdzić, czy ktoś jest w rozwoju? Czy ten ktoś pyta, wątpi, szuka? Niektórzy mają w wyrazie twarzy coś szczególnego, coś, co mówi, że oni wiedzą, czują. Jest to ogromny spokój i pewność siebie pokazywana lekko i naturalnie, doprawiona szczyptą humoru i z błyskiem w oku. Duchowość nie jest aż tak poważna.
Jak Ty rozumiesz duszę? Wiem, że nie jesteś religijna, w takim znaczeniu kościelnym?
Nie jestem wyznawcą żadnej religii. Modlitwa to dla mnie stan wyciszenia, głębokiego wejścia w spokój, a to mogę robić wszędzie. Nie potrzebuję budynków, nakazów, zakazów, książek, kogoś, kto mówi mi, jak mam żyć. Kierowanie się miłością, życzliwością do ludzi i świata jest najpiękniejszą religią, tego uczyli wszyscy wielcy mistycy. Jeśli nie krzywdzę nikogo, żyję w szacunku i akceptacji do świata, to nie potrzebuję zrzeszać się pod żadnym szyldem. A wracając do duszy, to dusza jest dla mnie iskierką, która była, jest i zawsze będzie, nawet po mojej śmierci. Od dziecka zadawałam rodzicom pytania, czym jest śmierć, co dzieje się później z nami i nigdy nie mogłam zaakceptować tego, że po śmierci znikamy czy też bujamy na jakimś obłoku, że moje czucie, moje „Ja jestem” nagle kończy się i jest nicość. Wierzę w reinkarnację, w wędrówkę dusz, w to, że przychodzimy na ten świat z planem, celem, a czy ten plan wykonamy, to zależy tylko od naszej wolnej woli i świadomości.
Czym dla ciebie jest fotografowanie?
Często mówię, że los zesłał mi fotografię, bo mam słabą pamięć. Ale też czuję, że jeśli mam dar i potrafię dzięki niemu dawać innym radość, to po to zostałam tak hojnie obdarzona, żeby się tym dzielić. Dla mnie każdy – mówimy o artystach w tym przypadku – kto ma dar, a nie pokazuje tego, chowa swoje dzieła i działania do szuflady, marnuje wielki skarb. Artyści upiększają świat, niosą przekaz. Mam przyjaciółki, które są lepsze warsztatowo ode mnie, są malarkami, fotografkami, a chowają te dobra do szuflady. Wielka to strata dla świata. Czym dla mnie jest fotografowanie? To praca, która bywa zabawą To patrzenie na świat kadrami, czujność, uwaga na innych, obserwacja, to czytanie historii z zatrzymanego obrazu.
Wracając do wystawy: gdy spotykaliśmy się na zdjęciach do projektu „Spójrz mi w oczy”, czasem sesja trwała cały dzień, było kilkadziesiąt spotkań, a pomiędzy nimi siedzieliśmy, rozmawialiśmy i wspólnie rozbawialiśmy portretowanych; była masa radości i wspólnego bycia ze sobą. Wiem, że jeśli bawię się tym, co robię, to efekty są najlepsze. Trudno uwierzyć, że praca nie musi być ciężka, że to nie jest ciągłe „oranie pazurami w pocie czoła”. Nauczyłam się od mojej przyjaciółki słowa „punktualność”, które oznacza, że wszystko zawsze jest takie, jakie ma być. Jeżeli wierzę, że wszystko zdarza się po coś, w idealnym momencie, i akceptuję to, co się „zadziewa”, to jestem spokojna i pracuję w zaufaniu, to wtedy wychodzą idealne kadry. Akceptacja, zaufanie i spokój. To, czym emanujesz, oddziałuje na całe otoczenie. Tu już zaczyna się fizyka kwantowa, a tej bardzo blisko do duchowości.
Skoro fizyka kwantowa, to może szczegóły techniczne. Każdy ma teraz telefon i może robić setki zdjęć. Niektóre bywają bardzo udane. To sprzęt jest ważny czy nie?
Telefonem nie zrobimy nigdy takiego zdjęcia jak profesjonalnym sprzętem. Jakość zdjęć jest uzależniona od sprzętu i optyki. Są artyści robiący genialne ujęcia telefonami; sama czasem popełniam codzienne kadry telefonem, gdy nie ma sprzętu pod ręką. Przede wszystkim jednak to człowiek robi zdjęcie – zauważa historię, którą chce opowiedzieć, namierza obiekt, kadruje, ostrzy, naciska spust migawki akurat w tym momencie. To ja widzę, nie aparat. Jeśli położę aparat na stole, on sam nie zrobi zdjęcia; to genialne narzędzie do kreowania rzeczywistości. Bardzo lubię swój stary aparat, w którym padł wyświetlacz, i nie mam możliwości podglądu zrobionych zdjęć, dopiero na monitorze widzę efekty pracy i dostrzegam historie, które się tam zadziały. W serii z kolorowymi kolażami („Spójrz mi w oczy IV), podczas wywoływania, odkryłam na przykład, że w okularach Weroniki odbija się jej mama. Niesamowita historia, symbol matki, która jest zawsze przy swoim dziecku, nawet dubeltowo; zawsze jest. I to są historie drugiego planu, których nie sposób wyreżyserować; same się dzieją, i to jest dopiero magia. Najważniejsze to zatrzymanie chwili, ludzi i ich historii, i to, żeby zapamiętać, żeby nie uleciało. Czy portretowanie to wchodzenie w człowieka? Indianie mówią, że fotografia zabiera duszę. Na szczęście nie uśmierca. Akurat w to nie wierzę, raczej ocala na później. Kiedy w second handach znajduję jakieś stare fotografie, kupuję je, robię z nich kolaże. Jeśli ktoś wyrzuca zdjęcia, to trochę jakby tego człowieka wyrzucał. Zastanawiam się, kim byli ludzie na fotografii, co robili, co czuli w danej chwili, co się z nimi później działo. Dla mnie samej niezwykłe jest też to, że przez moje zdjęcia też zostaję trochę w wielu domach. Mam prywatne galerie w wielu rodzinach, nie wspominając o moich bliskich. To coś, co po mnie pozostanie nawet wtedy, gdy mnie już z nimi fizycznie nie będzie.
Lubię tę myśl.
Artykuł pochodzi z numeru 5/2023 magazynu „Integracja”.
Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach.
Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- W 2025 roku nowe kryteria dochodowe w pomocy społecznej
- Rehabilitacja lecznicza Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. O czym warto wiedzieć
- Czego szukają pod choinką paralimpijczycy?
- Gorąca zupa, odzież na zmianę – każdego dnia pomoc w „autobusie SOS”
- Bożenna Hołownia: Chcemy ograniczyć sytuacje, gdy ktoś zostaje pozbawiony prawa do samodzielnego podejmowania decyzji
Dodaj komentarz