Nie tylko opatrzność
Jeśli kwas pikrynowy wyschnie, wystarczy naruszyć jego kryształ, aby eksplodował. Substancję tę stosowano powszechnie podczas I wojny światowej do produkcji granatów i pocisków artyleryjskich.
11 marca 1984 r. kwas pikrynowy wysechł w zlewce trzymanej przez młodego doktoranta Wydziału Chemii Politechniki Śląskiej, Stanisława Krompca. Błąd. Wybuch w ułamku sekundy zmienił jego życie. Z odłamkami szkła w oczach, uszkodzonymi bębenkami i urwanymi dłońmi rozpoczęło się życie „po”.
Pozostałości z życia „przed” to kochająca żona, 3-letni syn, problemy ze wzrokiem (stożek rogówki), rozpoczęta praca doktorska i fascynacja chemią. Już jako ósmoklasista na strychu rodzinnego familoka miał laboratorium chemiczne. Nikt mu jednak nie powiedział, że eksperymenty mogą być niebezpieczne, więc raz ledwo przeżył podtrucie siarkowodorem. Dotrwał jakoś do studiów, przez które przebrnął, mimo że choroba oczu utrudniała mu np. czytanie z tablicy w czasie wykładów. Do tego po studiach, gdy został na politechnice, jego opiekunem był „towarzysz sekretarz”, co z naukowego punktu widzenia oznaczało stracone pięć lat.
Opatrzność czuwa
Po wybuchu ze zdewastowanej sali Stanisława wynieśli studenci. Lekarze mieli wątpliwości, czy przeżyje. O tym, że nie ma dłoni, dowiedział się dwa tygodnie po wypadku, gdy zapytał lekarzy, dlaczego tak mocno mu je zabandażowali. Nic nie widział, prawie nie słyszał, więc nie mógł wiedzieć, że to, co odczuwa, to tzw. ból fantomowy. Dłonie, których nie ma, bolą go tak do dziś. - Jakby ktoś szafą przyciskał ręce - mówi.
Zycie „po” to rekompensata za cierpienia i za niepełnosprawność. - Trudno w to uwierzyć, ale wypadek bardzo dużo zmienił w moim życiu na korzyść - mówi dziś Stanisław Krompiec.
Stanisław Krompiec w laboratorium
Fot. E.Strasenburg
Opatrzność czuwała też nad tym, jakich ludzi młody naukowiec spotykał na swej dalszej drodze. Zaczęło się od szczęścia do lekarzy. Uratowali, a właściwie zwrócili mu wzrok. Zapewnia, że widzi teraz lepiej niż przed wypadkiem. Oczy były ponoć zmaltretowane - wciąż są naszpikowane szklanym pyłem, który wypłukiwał się z oczu całymi latami. Ważny był pobyt w poznańskiej klinice medycyny rehabilitacyjnej. Choć, jak wspomina „zakład biomechaniki przypominał skrzyżowanie starego warsztatu szewskiego z równie starym warsztatem mechanicznym”, to ogromne znaczenie miało spotkanie z podobnymi do siebie. Może to źle brzmi, ale podbudował się psychicznie, gdy na miejscu okazało się, że jest tam najlżejszym przypadkiem.
Na porządne protezy w Polsce nie miał co liczyć. Wtedy jednak zdarzyła się kolejna interwencja Opatrzności „zaplanowana” wiele lat wcześniej.
W 1966 r. do 13-letniej Anny Stramskiej dotarł balonik, wysłany przez pewną nastolatkę z RFN. To był taki lokalny konkurs na to, czyj balonik dalej doleci. Tak zaczęła się wymiana listów, która z czasem przerodziła się w przyjaźń.
20 lat później doktor Claudia Jobst wraz z mężem, także lekarzem, w kolejnym liście do Anny zadeklarowała pomoc jej mężowi... Stanisławowi Krompcowi. Wizyta w Niemczech kosztowała 15 tys. marek. Dzięki niej młody naukowiec zdobył protezy mioelektryczne, w tamtym czasie niesamowite osiągnięcie techniki.
W zebraniu pieniędzy na wyjazd pomogli koledzy z Wydziału Chemii. W kilka dni od wypadku udało im się zebrać równowartość 40 doktoranckich pensji. Umożliwili koledze powrót na uczelnię.
Hej, do przodu
Stanisław Krompiec planował powrót do pracy, gdy jeszcze leżał w szpitalu. Większość osób oczywiście stukała się w czoło. Nie należy on jednak do ludzi, którzy łatwo się poddają. - Ja jestem taki człowiek pt. „Hej, do przodu” - mówi.
Wymyślił, że wystarczy, aby przydzielono mu laboranta, który będzie robił zaplanowane przez niego eksperymenty. Rektor i dziekan zgodzili się. Eksperyment pod nazwą: „chemik bez rąk” wymagał jeszcze stawienia się przed Komisją ds. Inwalidztwa i Zatrudnienia. Osobom z takimi obrażeniami przydzielała automatycznie pierwszą grupę. Krompcowi zależało na tym, by dostać drugą grupę, bo z pierwszą mógł najwyżej pracować w wydziałowej bibliotece albo siedzieć w portierni. Po negocjacjach Komisja zgodziła się na przyznanie drugiej grupy inwalidztwa.
Protezy rąk pozwalają profesorowi m.in. poprowadzić tradycyjny
wykład...
Fot. E.Strasenburg
Rok po wypadku Krompiec wrócił na uczelnię, gdzie trafił pod skrzydła pierwszego w karierze naukowej mistrza i przewodnika - prof. Jerzego Suwińskiego. Cztery lata później (1989 r.) Stanisław Krompiec był już doktorem nauk technicznych. Po kolejnych dziewięciu latach habilitował się. W tej chwili jest kierownikiem Zakładu Chemii Nieorganicznej i Koordynacyjnej Instytutu Chemii Uniwersytetu Śląskiego, na który przeniósł się z Politechniki dwa lata temu. Jako profesor uniwersytetu wykłada, prowadzi konwersatoria, cztery doktoraty (dwóch doktorów już wypromował), jest opiekunem koła naukowego. Kieruje realizacją projektów badawczych i zleceń firm komercyjnych. Sam opracował kilka patentów, napisał tysiące stron publikacji - to ceni najbardziej.
W zasadzie wszystko ma dopięte na ostatni guzik. Problem jest tylko w guziku.
Wiem, ile mogę
- Guzik jest niestety, moim przeciwnikiem, wrogiem niepokonanym - śmieje się prof. Krompiec.
Zapięcie guzika jest jedną z niewielu czynności, których nie
jest w stanie sam wykonać, obok m.in. obsługi telefonu komórkowego
czy prowadzenia samochodu.
Przez ćwierć wieku „po” nauczył się żyć bez dłoni. Nowoczesne
protezy, napędzane akumulatorkami i sterowane napięciem mięśni
przedramion, umożliwiają pisanie kredą lub długopisem. Na
komputerze lepiej jest pracować przymocowanym do kikuta pisakiem.
Bez protez łatwiej też się je, zmywa naczynia, myje podłogę i gra w
tenisa stołowego. Lepiej też bez nich chodzić do sklepu.
... i nie przeszkadzają w egzaminowaniu
Fot. E.Strasenburg
- Zakupy robię tylko kikutami - mówi. -Jak bym przez miesiąc tego nie robił, pojawiłaby się bariera psychologiczna, że na mnie patrzą. A tak muszę się z tym oswajać na co dzień. Jestem oczywiście osobą niepełnosprawną, bo trzeba mi czasem pomóc. Nie będę udawał, że jestem pełnosprawny, to przecież nonsens. Tylko ja wiem, ile mogę. Zadaniem niepełnosprawnego jest takie zorganizowanie sobie codziennego funkcjonowania, aby korzystać z pomocy innych tylko wtedy, gdy sam nie może dać sobie rady. Ale tylko wtedy.
Profesorowi jest niezbędna pomoc w pracy laboratoryjnej. Potrzebna jest tu duża precyzja, a poza tym chwytem protezy łatwo można zmiażdżyć cienkie szkło laboratoryjne. I nie tylko szkło. W protezach nie ma czucia, trzeba cały czas kontrolować wzrokiem ich ruchy. Zmusza to umysł do bardzo ciężkiej dodatkowej pracy.
Protezy umożliwiły prof. Krompcowi pracę. To już trzecia ich para. Proteza jednej dłoni kosztuje obecnie 30 tys. zł. Jej żywotność to ok. 10 lat. Łącznie na naprawy i bieżącą eksploatację potrzebne jest w ciągu dekady ok. 120 tys. zł. Pieniądze z NFZ są śmiesznie niskie, a profesorowi wstrzymano rentę - przekroczył próg zarobków. Ratunkiem finansowym są przyjaciele z Niemiec, a także ludzie dobrej woli w kraju. Ostatnio zbiórkę pieniędzy prowadziła gliwicka Fundacja „Tacy Sami".
Siła woli
W drobnych codziennych czynnościach pomagają profesorowi jego dwa życiowe filary: żona i syn - ich chluba. Tak jak ojciec jest chemikiem. Na studiach był ministerialnym stypendystą, obecnie robi doktorat w kierowanym przez ojca zakładzie. Profesor nie namawiał go do pójścia w swoje ślady. Trudno jednak pozostać na chemię obojętnym, gdy w drodze do babci rozmawia się o stereochemii, a na choince wiesza przestrzenne modele związków chemicznych.
Michał Krompiec jest w instytucie nieformalnym asystentem ojca.
Nie jest to zbyt absorbujące. Profesor stara się być
samodzielny.
- Ojciec zawsze starał się pokonywać wszystkie przeciwności. Ma
takie podejście do życia. Ogromną silę woli - podkreśla Michał.
Syn profesora – Michał – poszedł w ślady ojca, robi doktorat z
chemii
Fot. E.Strasenburg
Ta siła ostatnio znów się przydaje. Sześć lat temu podczas
rutynowych badań zdiagnozowano u profesora wirusowe zapalenie
wątroby typu C. Wierzy, że i to uda się pokonać. Zdaje się na
Opatrzność, której tak ufa. Wie, że to dzięki niej jest uznanym
chemikiem, a dowodem na jej obecność jest... muzyka operowa, jego
wielka miłość. Po wypadku profesor dobrze słyszy tylko na lewe
ucho. Najnowsze badania wskazują zaś, że słuch nie jest
symetryczny, a za właściwy odbiór muzyki odpowiedzialne jest
właśnie to ucho.
Przypadek?
*****
Artykuł powstał w ramach projektu "Integracja
- Praca. Wydawnicza kampania informacyjno-promocyjna"
współfinansowanego z Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach
Sektorowego Programu Operacyjnego Rozwój Zasobów Ludzkich.
Komentarze
brak komentarzy
Dodaj komentarz