Wyniki konkursu literackiego „Z komfortką w tle”
Jury w składzie: prof. Anna Nasiłowska (Instytut Badań Literackich PAN, prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich), Agnieszka Trzeszkowska-Bereza (współzałożycielka i prezeska Wydawnictwa Mięta, wydawczyni i wykładowczyni akademicka), Jacek Hołub (pisarz i dziennikarz) oraz Agnieszka Sprycha (wydawczyni i sekretarz magazynu „Integracja”) oceniło 27 utworów, przyznając im punkty za pomysł, język i walory literackie. Jury jednogłośnie uznało za najlepsze ex aequo trzy utwory, których autorzy otrzymają równorzędne honoraria po 400 zł brutto. Utwory są publikowane w tym wydaniu magazynu „Integracja” i na portalu Niepelnosprawni.pl.
Zwycięskie prace noszą tytuły: Tentegonojakby, Diatryba i Proza codzienności. Serdecznie gratulujemy, będąc pod wrażeniem walorów artystycznych każdego z tekstów.
Jury przyznało także sześć wyróżnień. Otrzymują je autorzy utworów zatytułowanych: Inna, Komfort Ka, Z komfortką w tle, Komfortka: oaza na dworcu kolejowym, To był czwartek. Padał deszcz. Wyszłam, Pewnego listopadowego dnia…
Wyróżnionych autorów nasze redakcje uhonorują publikacją ich utworów na łamach „Integracji” (w kolejnych numerach magazynu) i na portalu Niepelnosprawni.pl. Wszyscy już otrzymali mejlowe powiadomienia i gratulacje.
Na konkurs napłynęły również cztery utwory, których autorów wykluczył Regulamin, gdyż są związani z Organizatorem (Integracją) jako współpracownicy. Jury oceniło mimo to ich teksty, także podkreślając wysokie walory artystyczne. Czytelnicy „Integracji” i portalu Niepelnosprawni.pl poznają je na naszych łamach – po opublikowaniu wszystkich tekstów nagrodzonych i wyróżnionych.
Bardzo dziękujemy za udział w konkursie i tym samym promowanie Akcji społecznej „Przewijamy Polskę” oraz idei powstawania komfortek.
TENTEGONOJAKBY
Dobrochna Kołoczek
Miało być o komfortce. No dobra, ale trochę jakoś...
Wiecie, są rzeczy, o których tak nie bardzo. Bo estetyka ma ograniczoną pojemność. Tak się domyślam. Więc na przykład starość, bałagan, poniedziałkowe niebo wlewające się do pożółkłych mieszkań. Na przykład wstydliwa praca biednego człowieczego ciała, które się poci, śmierdzi, robi kupę. Które odmawia zajęcia grzecznie wyznaczonej przestrzeni i rozpycha się po całym łóżku, grube i donośne, dosadne, dosłowne.
Pruderia ma się dobrze. O ile młode i piękne ciała da się pokazać ze smakiem, i nawet barokowo, nawet w nadmiarze, to co zrobić z tym?
A człowiek jest. I żyje. Z zębami, bez zębów. Tak się domyślam. Obolały, leżący, zestarzały. Próbuje zakomunikować: rękami, głosem, ruchami powiek. JESTEM.
Ale czy to jest ciekawa historia do opowiedzenia? Znacznie lepiej brzmiałoby: Jestem kimś. Jestem informatykiem, aktywistą, członkiem klubu, osobą z doświadczeniem, artystą, kobietą złączoną z Wszechświatem. Jedno słowo to za mało na manifest, zwłaszcza zaślinione.
Tymczasem ciało trzyma, w miejscu, jak przybrudzony śnieg. Pielucha zamyka wiele dróg. Nawet w różnorodności ciężko się zmieścić z całym osprzętowaniem medyczno-rehabilitacyjnym, bo żeby znaleźć się na plakacie promującym pokojową wiosnę ludzi o wszystkich kolorach skóry i tęczy, wypadałoby jednak wyglądać. Albo chociaż pracować.
Pielucha zamyka wiele dróg. To upupienie jest dosłowne. A jeszcze płeć. Pielucha wydaje się tworzyć nową, szaroburą, w kwiatki i kotki, DPS-iarską, świetlicową. Tak się domyślam. A jednak jesteś. I jeszcze: kobietą, mężczyzną. Kobietą bez sukienki i mężczyzną bez mięśni?
Tak.
Możesz wyjść z domu i jechać po tym idiotycznym bulwarze z deweloperskich reklam, gdzie wiatr zwiewa kapelusze młodym dziewczętom, a całość nazywa się aleja Wiśniowa albo Oaza Wewnętrznego Spokoju, albo coś w ten deseń.
A dlaczego możesz? Bo ci wolno.
Możesz mieć dostęp do przestrzeni i mieć gdzieś higieniczną, komputerową perfekcję. Bo oddalamy się od zwierząt w nas i destylujemy duszę, podniesieni do produktywności, powołani do piękna, pracy i płacenia podatków, dociskając gorset korpoutopii.
Wyrywając się z obolałego ciała, żeby móc podnieść się i coś powiedzieć (tak się domyślam), rzucasz wyzwanie tej prostej i jasnej logice, w której pierwsi będą zawsze pierwszymi i najwyżej rzucą jałmużnę, jeśli przysporzy im to problemów PR-owych. A ostatni – niech tam będą, już trudno, w tych swoich mieszkaniach, byle nie za głośno.
Zresztą masz prawo też do tego, żeby wyjść i wyglądać, żeby być kobietą w sukience i mężczyzną pachnącym perfumami. Pielucha – myślą, że cię dookreśla, stając się Twoją płcią i Twoim ciałem, i Twoją duszą. Możesz być. Ponad. Ty i ona.
Zmieścisz się. Razem z pieluchą. Tak. Słyszę. Nie szkodzi, że się jąkasz, że znów cię ogranicza, że bez słów. JESTEŚ. Tak. Słyszę. Kobietą. Mężczyzną. Tak. Słyszę. Pięknym. Piękną.
Tak.
DIATRYBA
Edward Bolak
Na stolcu nagłego spadnienia wypatrujemy oczy, z potrzeby serca wołamy o uroczysko, o schronienie godności, o świątynię fizjologii, o prozę i łatwy dostęp, o coś, co dla innych źródłem rechotu, o empatię wychodka, kulturalność kup, o komfort spełnień i wypróżnień, o powstrzymanie od łatwych kpin.
Kiedy komfortka staje się sztandarem wolności, w nawias wziąć trzeba prawomocność wszystkiego.
Kiedy pływasz w odchodach, powątpiewasz w polis. Kiedy kręcą nosami politycy, menedżerowie i młodzież i wywalają z kościoła, urzędu i sklepu, kiedy traktują jak dziecko, jak ofermę i fleję, i zamykają w szafie, w zakładzie i smrodzie, wtedy widzisz wyraźnie ten świetlisty przybytek, tę świecącą komfortkę jak katedrę w Kolonii na tle gruzów empatii, bomb ludzkiej pogardy, nierówności i barier znieczulicy, ironii i braku serca.
Nie wszystkim było dane, wielu nie doczekało. Do tych jaskółek, do obiecanej ziemi, do czegoś z drzwiami, dyskrecją, spartańską ławą i koszem. Aż po horyzont nagrobki tych, co odeszli przed czasem. Nie skorzystają już nigdy; dla nich niebiański wychodek, złoty klozet męczeństwa, co będzie wam kulą u szyi, gdy dołączycie, o, „zdrowi”, do światła transparentności i równych szans, i zaspokojenia potrzeb – ludzkich, a transcendentnych w kryształowym pałacu praw człowieka.
Lepiej stawiać bunkry, zakupywać drony, biały fosfor. Lepiej to wszystko, bo budżetowa optymalizacja.
Postawmy na szali zatem, porównajmy i zestawmy, niech zaszaleją szale wag.
Lepiej unikać ludzi, zewsząd gaduły i megafony, wieczni komentatorzy oddający się krytykanctwu, głoszący wszem i wobec, przesuwający granice i ci, co mówią: „bajgle”, siedzący u dermatologa i dermatolodzy, kucający w Gruzji z przyjaznym sercem.
Biedni ludzie, jeszcze dzieci, a starzy, siwi w szortach, chillujący w parku, potakiwacze będący swoim własnym priorytetem, co nigdy, przenigdy nie rozmienią się na drobne, z kryzysem tożsamości, rozwodnieni i puści, ale zrównoważeni, z konieczności fałszywi, z musu obłudni, symulatorzy i relatywiści, chodzące fałsze w makijażu, odgrywający ten żałosny spektakl sytości i przetrwania, pragmatyzmu i racjonalności.
Banda komfortowych kutafonów i znudzonych gogusiów, ojców, co wodę mącą, zatroskanych o stan demokracji, mroczna triada psychopatii i narcystycznego makiawelizmu.
O, potrafi dokuczyć jeden z drugim! O, lubią korzyści! Lubią pozbawiać uczuć, praw, potrzeb, a sami pławią się, kroczą po kamieniach milowych, ekonomicznych, seksualnych, społecznych drogach łez. Chcą zabiegać! No i zabiegają! Czasem morze jest czarne i podchodzi wyżej, aż pomoczy dupska. Gigantyczne ośnieżone góry w oddali. Utykamy szmatami i żabą, szumi woda i się wdziera. Lepiej unikać ludzi i powodzi. Padają różne słowa, bywają ciągotki i odruchy. Tłoczą się i droczą tłumy, magnesem dla kuracjuszy dębowy pasaż, tarasy i ławki. Nie wiem, skąd na to biorą! Na pociechy, obóz taneczny. Mają oszczędności, nie chcą rezygnować.
Lepiej unikać ludzi, zewsząd populacja, nic ich nie spowalnia, nie zdechniemy z nudów. Razem w towarzystwie. Używają róży damasceńskiej, pestycydów i gnojówki.
Lepiej zatem w konsekwencji unikać także siebie.
Zdepersonalizowanie poprawia apetyt. Katatonia jest rozkoszą synów Ziemi. Są oczywiście nieba z widokiem na jatkę, z „winien” i „ma”.
Indywidualna perspektywa jest ważna i uprawniona. Ma wartość wasza płeć i wygoda. Czuwają służby i instytucje, jest gospodarka i policja, zwyczaje i zasady, uczucia i zobowiązania, emocje, tradycja i polityczność.
Z tej konstelacji zewsząd wychodzą bliźni i bliźnie.
Symulacja, stymulacja, stylizacja, nic nie jest prawdziwe.
Lepiej unikać ludzi, zewsząd nieprzeniknieni ci, którym powierzono skarby duchowości, którzy śpiewają w chórze w miejscach uciążliwych i rolach służebnych. Ten entuzjazm chórów!
To oni zza rzeźby terenu miażdżą pęcherze i zwieracze. A broń jest tym samym, co sonet, kwartet, katedra, wytwórnia plandek, punkt Montessori, gdzie szkraby.
Trzeba unikać ludzi.
W tym celu komfortka, chwila, moment, dekada, sekunda czy życie. Wybierasz swoją opcję, oby dobry los.
PROZA CODZIENNOŚCI
Mariusz Wiącek
Jan omal nie osunął się na podłogę, gdy nagłe pukanie przerodziło się w szczęk klamki i otwarte drzwi, zza których wychyliła się sylwetka Henryka.
- Wszystko w porządku?
- Nie, nic nie jest w porządku! – warknął, starając się ustawić do niego bokiem, co w tej pozycji nie należało do najprostszych czynności i udało mu się tylko dzięki solidnej barierce, która jeszcze chwilę temu była ukryta w ścianie. – I to od dziesięciu lat.
- Patrzysz na to zbyt surowo. – Henryk zamknął za sobą drzwi i rozejrzał się po pomieszczeniu. – W przeciwnym razie nigdy nie korzystałbyś z czegoś takiego.
- Tkwię w tym od dziesięciu lat. Dawno przestałem na to zwracać uwagę.
- Naprawdę? – Henryk swoim zwyczajem uniósł brwi, starając się go sprowokować. – A co z, hm... jak to było... „Widzieć kolory, rzeczą ludzką jest. Boską zaś dostrzegać biel”?
- Napisałem to w innym kontekście, o czym doskonale wiesz.
- A czy pisarz tworzy dzieło, czy dzieło pisarza?
Jan po raz pierwszy uśmiechnął się, choć zauważalnie zrobił to wbrew swojej woli.
- Kawał z ciebie wrednego małpiszona, Henryk.
- Taka rola młodszego brata – Henryk roześmiał się, a jego długie wąsy zadygotały jak skrzydła ważki. – Swoją drogą – dodał, wskazując na antypoślizgowe płytki układające się w zawiniętą ścieżkę – postęp mocno się tu rozlał, odkąd ostatnio byliśmy.
- Taa, postęp, ale też coś innego. Niektórzy nawet postęp potrafią sprowadzić do prymitywnych instynktów.
- Dlaczego oceniasz to tak surowo? Nie wiesz, kto był tutaj przed tobą i w jakiej znajdował się sytuacji.
- A czy to nie ty lubisz cytować ten fragment Ewangelii o tym, że to właśnie czyny świadczą o człowieku? – Jan, pomimo niewygodnej pozycji, zmusił swoje ręce do większego wysiłku, by obrócić się nieco i posłać kpiący uśmiech wprost ku bratu.
- I tu mnie masz – odpowiedział bez śladu zmieszania Henryk. – Ale zapominasz, kto mi ją przeczytał.
Cisza zapadła na dobre dwie minuty, podczas której bracia patrzyli sobie w oczy, i po raz kolejny żaden z nich nie zdobył się na odwagę, by wyznać to, co powinni byli sobie powiedzieć całe dekady temu.
- Wiesz, Henryk – odezwał się nagle Jan, odwracając wzrok ku oknu, a w jego głosie wybrzmiała silna frustracja. – Gawędzimy sobie tutaj o filozofii i estetyce, ale nijak ma się to do rzeczywistości, która w tym przypadku jest równie prozaiczna jak twoje felietony. I żadne wzniosłe rozmowy nie zmienią faktu, że w tej łazience nie ma zamka, a ty stoisz tutaj i gapisz się, jak robię to, co akurat lubię robić samemu. Więc wyjdź, z łaski swojej, i zaczekaj na mnie przy samochodzie. Z resztą poradzę sobie sam.
- Na pewno nie potrzebujesz pomocy?
- Nie, do licha, chcę skorzystać z odrobiny godności, póki mam ku temu okazję. Jak już uprzejmie zauważyłeś, postęp szeroko rozlał się po tej łazience.
Artykuł pochodzi z numeru 4/2024 magazynu „Integracja”.
Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach.
Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.