Osiem schodków i szczęście do ludzi
Beata Wachowiak-Zwara: „Człowiek bez barier 2011”, przez 26 lat Pełnomocnik Prezydenta Miasta Gdyni ds. Osób z Niepełnosprawnością. Odważnie przecierała w społeczeństwie szlaki dla osób z niepełnosprawnością. Była pierwszą osobą na wózku, która ukończyła swoją uczelnię w systemie dziennym, i pierwszą, która zrobiła prawo jazdy w Gdyni na własnym samochodzie. Weszła też w skład pierwszej polskiej reprezentacji kobiet w narciarstwie na monoski. Szczęśliwa żona i matka.
Ilona Berezowska: Cofnijmy się w przeszłość. Miała Pani 8 lat i przyjechała z mamą do Warszawy. Co się wtedy stało?
Beata Wachowiak-Zwara: Miałam wypadek samochodowy na przejściu dla pieszych. Potrącił mnie samochód. Parę chwil całkowicie zmieniło moje życie. Ze zdrowej i bardzo żywej dziewczynki stałam się osobą, która do końca życia będzie jeździła na wózku. Doznałam urazu kręgosłupa i poważnego stłuczenia głowy. Rodzice walczyli o to, żebym mogła chodzić, ale to były lata 70. XX w. Neurochirurgia nie stała na wysokim poziomie. Okazało, że dysk nietypowo wypadł i naciskał na rdzeń nerwowy. Byłam u najlepszych wtedy lekarzy, ale nie zaczęłam chodzić.
Miała Pani świadomość skutków wypadku?
Dziecko zupełnie inaczej patrzy na pewne rzeczy. Obserwowałam rodziców, i gdy byli weseli, to znaczyło, że jest dobrze, a gdy byli nieszczęśliwi, to oznaczało, że jest bardzo źle.
Świat oglądałam przez ich pryzmat, a oni bardzo chcieli, żebym żyła mimo wszystko normalnie, i byli dla mnie wzorem. Tata nauczył mnie pływać, pokazał, jaki mam potencjał. Nie skupialiśmy się na moich brakach, tylko na tym, co jeszcze mogę. Stawiali na edukację. W tamtych czasach osoba na wózku funkcjonowała raczej w ośrodku zamkniętym. Nie edukowano jej. Nie było dostępnych uczelni. Do wyboru był np. zawód zegarmistrza albo introligatora, i tylko szkoły zawodowe. Przecierałam szlaki.
Bywała Pani pierwszą osobą, której udawało się zrealizować różne cele. Pierwszą w Sopocie, w filii Uniwersytetu Gdańskiego, studentką anglistyki na wózku, pierwszą studentką prawa...
To prawda. Renomowana u nas szkoła, Liceum Ogólnokształcące z wykładowym językiem angielskim, pierwszy raz miała uczennicę na wózku, ale stanęła na wysokości zadania, ponieważ oprócz domowego nauczania chodziłam do szkoły. Na zajęcia wnosili mnie koledzy, bo wychowawczyni chciała, żebym poczuła, jak to jest być na prawdziwych lekcjach. Na studiach też byłam pierwszą osobą na wózku, która studiowała dziennie. Nie opuściłam niemal żadnego wykładu na Wydziale Prawa na Uniwersytecie Gdańskim. Było to możliwe dzięki koleżance, która mi pomagała, dzięki temu, że miałam samochód, a przede wszystkim dzięki rodzicom, którzy cały czas podnosili poprzeczkę, a co najważniejsze, traktowali mnie normalnie, nie rozkładali parasola ochronnego. Taka metoda się sprawdza. Jeżeli od dzieci wymagamy dużo, to potem życie tego nie weryfikuje, a jeżeli dla dzieci jesteśmy nadopiekuńczy, to i tak życie to zweryfikuje, więc lepiej z miłością wymagać dużo, żeby potem w życiu miały łatwiej. Moi rodzice tak robili i to się sprawdziło także z moim synem.
Nie wszystko się wtedy udawało. Była Pani na dwóch kierunkach studiów, ale nie mogła zrobić aplikacji prawniczej. Nie została też nauczycielką angielskiego.
Na anglistykę dostałam się bez egzaminów, od razu na rok, bo miałam bardzo dobre wyniki egzaminu z angielskiego i historii. Niestety, nie skończyłam tych studiów, bo wówczas żadna uczelnia nie była dostosowana, nie było zdalnego nauczania, no i zabrakło mojej koleżanki. To były inne czasy: bez komputerów i komórek. Byłam podekscytowana tym, że będę pracowała, ale nigdzie mnie nie chcieli.
Nawet nie rozmawiali ze mną, tylko z moją mamą, z opiekunem, z koleżanką, która musiała mi pomagać wjeżdżać po schodach. Życie nie lubi próżni. Zajęłam się więc sportem, aktywną rehabilitacją, samodzielnością. Nauczyłam się być maksymalnie niezależna, bo wiedziałam, że to da mi wolność wyboru. Najpierw było pokonywanie schodów, które miałam do domu. Magicznych ośmiu stopni. One były na tyle dużą barierą, że o tym, czy gdzieś wychodzę, decydował ktoś inny. To było strasznie upokarzające. A potem nadeszła ta niezależność, która dawała mi wolność; byłam szczęśliwa, że sama mogę wyjść na spacer z psem czy na zakupy. Sama.
Kiedy to się zmieniło?
W latach 80. ub. wieku został zorganizowany w Lublinie przez Szwedów obóz dla osób po urazie rdzenia kręgowego. Dzięki temu nauczyłam się pokonywać schody, dostałam superwózek, aktywny, bez rączek do pchania. Zrozumiałam, że mam świat u stóp i że jeśli będę samodzielna, niezależna, to mogę decydować o swoim życiu. I to był dla mnie wielki przełom. Jeżeli nigdzie nie chcieli mnie jako pracownika, to zaczęłam działać pro publico bono. Zaczęłam zmieniać świat na taki, jakiego chciałam dla siebie i osób z niepełnosprawnością.
Ten obóz był czymś wyjątkowym. Otarł się nawet o Aleksandra Kwaśniewskiego [wówczas przewodniczącego Komitetu Młodzieży i Kultury Fizycznej w rządzie Zbigniewa Messnera – red.], który jako pierwszy przyznał na organizację takiego obozu pieniądze z... funduszu antyalkoholowego, bo tylko takie miał możliwości. To było szalone. Wojewoda dał talony na lodówkę i pralkę. Dostosowano całe piętro akademika. Wynajęto ochronę, żeby pilnować samochodów Szwedów. Oni byli w szoku, że u nas jest taka siermiężna komuna. Jednym z uczestników był Piotr Pawłowski, którego znałam z turnusów w Ciechocinku. Od tego czasu zaczęła się moja nowa przygoda, ponieważ zobaczyłam, jakie mam możliwości i że mogę być samodzielna. Zobaczyłam, jak żyją ludzie z niepełnosprawnością. Powiedziałam sobie, że jeżeli oni mogą, to i ja mogę. Było to impulsem do aktywności.
Przez kilka lat prowadziłam takie obozy, byłam z Piotrem w zarządzie Polsko-Szwedzkiego towarzyszenia Aktywnej Rehabilitacji Rekryteringsgruppen for Aktiv Rehabilitering, które je organizowało. Byliśmy pionierami. Teraz osoba po urazie kręgosłupa ma inne możliwości, inny start niż my wówczas.
Była też Pani pierwszą osobą na wózku z prawem jazdy w swoim regionie?
Dostałam malucha, fiata 126 p, dostosowanego fabrycznie. Potrzebowałam prawa jazdy, żeby móc dojeżdżać na uczelnię. Lekarz nie chciał mi dać pozwolenia na kurs. Samochód dostałam na talon i już był przystosowany dla osoby niepełnosprawnej, ale bardzo prymitywnie. Mówiłam, że przecież szkołę kończę i że jestem sprawna intelektualnie, że nic mi nie dolega, ale i tak musiałam przejść test dla kierowców... autobusów. W mojej historii choroby były takie stłuczenia głowy, że żaden lekarz nie chciał mi dać pozwolenia. Uważali, że z tego nie można wyjść normalnym. Nawet jeśli teraz byłam normalna, to w przyszłości nie będę. No i dlatego nie chcieli się zgodzić, żebym zdawała na prawo jazdy. Sądzili, że będę zagrożeniem. Przed podjęciem nauki w każdej szkole musiałam przechodzić testy psychologiczne.
Mieszkałam w Gdyni, studiowałam w Sopocie, rodzice pracowali. Instruktor uczył mnie w moim samochodzie. Musiałam zrobić dla niego dodatkowe lusterko i hamulec. Byłam przeszczęśliwa.
Na szczęście wszystko się udało i samochód stał się moją przygodą i przepustką do wolności.
W międzyczasie zaczęła Pani uprawiać sport. Domyślam się, że zaczęło się od rehabilitacji i pływania.
Rehabilitacja towarzyszyła mi przez cały czas. Mój tata był pilotem odrzutowców i mógł przejść na wcześniejszą emeryturę. Na emeryturze pracował jako nawigator, a przed południem zajmował się mną. Zawoził mnie na rehabilitację do nowo powstałego ośrodka, w którym byłam pierwszą pacjentką. Nauczył mnie pływać. To było niesamowite. W wodzie byłam wolna od wózka i niezależna. To sprawiało mi ogromną radość. Potem się okazało, że w Polsce nie było kobiet, które po urazie kręgosłupa pływały tak dobrze jak ja. Zaczęła się przygoda z klubem TART. Zostałam mistrzynią Polski w stylu klasycznym. Klub zabierał mnie na różne zawody, ale to nie było to. Nie miałam konkurencji, więc nie było fanu.
Na nartach był fan?
Z nartami to było tak. Jeszcze na studiach poznałam Tomka Tasiemskiego [naukowiec i sportowiec, uczestnik igrzysk paralimpijskich w Lillehammer, jeden z bohaterów publikacji Lista Mocy. 100 wybitnych Polek i Polaków z niepełnosprawnością, wyd. przez Integrację w 2016 r. Beata Wachowiak-Zwara też jest bohaterką tej publikacji – B]. Mogłabym o nim długo opowiadać, ale powiem tylko tyle, że to niesamowity facet, który mnie zainspirował. Za jego namową uczestniczyłam w projekcie brytyjskiego stowarzyszenia Motivation, które wspierało personel medyczny i pacjentów w krajach słabo rozwiniętych. Dzięki temu byłam w Malezji, Rumunii, Albanii i pokazywałam, jak być niezależną i samodzielną na wózku. Wielka przygoda, ale też wstęp do tego mojego sportu, bo Tomek mi dużo mówił o narciarstwie. Byłam dziewczyną znad morza, nigdy nie miałam okazji jeździć na nartach. Właśnie urodziłam dziecko i tak sobie pomyślałam, że wielu rzeczy będę pozbawiona, nie mogąc mu towarzyszyć, gdy będzie dorastało.
W Austrii był kolejny niesamowity facet, Alois Praschberger, narciarz, który po wypadku na motorze zaczął produkować monoski i organizować obozy narciarskie. Napisaliśmy do niego, kupiliśmy strasznie drogi, szyty na miarę sprzęt i pojechaliśmy z moim ówczesnym mężem testować ów sprzęt.
Jak było?
Strasznie. Byłam nieprzygotowana, nie wiedziałam, jak się ubrać na te narty. Wydawało mi się, że jeździ się w takich swetrach jak kiedyś górale. Widziałam to na filmach. Po trzech dniach zjazdów miałam siniaki w miejscach, w których nie podejrzewałabym, że można je mieć. Ciągle się przewracałam. Mój ówczesny mąż uznał, że muszę się nauczyć jeździć, bo przecież tyle pieniędzy wydaliśmy na sprzęt. Trzeciego dnia załapałam. Potem była już frajda, wolność i wiatr we włosach, czyli to, czego najbardziej mi brakowało, bo wózek zawsze ogranicza, powoduje, że z czegoś muszę rezygnować. W międzyczasie Romuald Schmidt [sekretarz generalny Polskiego Komitetu Paralimpijskiego, inicjator bocci, kajakarstwa i narciarstwa alpejskiego w Polsce – B] oraz wspomniany Tomek Tasiemski zaczęli tworzyć narciarską reprezentację Polski. To było dla mnie nowe otwarcie. Byłam w miejscach, do których pewnie sama na wózku bym się nie wybrała: w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, Szwajcarii. Na stokach, z których zjeżdżali zapaleni i zawodowi narciarze. Poczułam, że jestem pełnowartościową narciarką. Uwierzyłam, że naprawdę mogę wszystko. Sport daje olbrzymią odwagę do pokonywania przeszkód w życiu.
Narty nie były jedynym Pani sportem, bo latem uprawiała Pani kajakarstwo.
Sport dał mi bardzo dużo. Szukałam letniej dyscypliny, która też da mi wolność. Chociaż kocham przyrodę, to nie pobiegam po lesie, ale kajakiem wdzieram się w dzikie ostępy przyrody. W kajakarstwie zdobyłam wicemistrzostwo Włoch, ale to była krótka przygoda. Mój synek dorastał i nie chciałam, by kiedyś powiedział, że mnie nie było, gdy mnie najbardziej potrzebował.
W 2000 r. została Pani wicemistrzynią w supergigancie monoski na mistrzostwach świata w Szwajcarii. Nie chciała Pani pociągnąć treningów do paralimpiady?
Ceną za udział w tych zawodach była niemal półroczna nieobecność w domu. Przemyślałam, co jest dla mnie najważniejsze w życiu. Jak wspomniałam, mój synek dorastał i chciałam z nim być, gdy mnie będzie potrzebował. Wtedy też wiele się zmieniło w samym sporcie. Potrzebny był nowy sprzęt, na którym się nie odnajdywałam. Z nart jednak nie zrezygnowałam. Pozostały jako rozrywka, mój sposób na ładowanie akumulatorów.
Rozpoczęła Pani wtedy karierę w strukturach miasta Gdynia.
Tak, chociaż nie nazwałabym tego karierą. Wojtka Szczurka [prezydent Miasta Gdyni w latach 1998–2024 – red.] poznałam na studiach. On już wtedy zwracał uwagę na to, ile przeszkód musiałam pokonać na uczelni. To, że jestem taka jak inni, że mam takie same uczucia i potrzeby, było lekcją dla moich kolegów. Wojtek zaczął się później angażować w sprawy samorządu i widział, że Gdynia potrzebuje zmian. Zapytał, czy chciałabym się w to włączyć. Dla mnie jego propozycja była czymś wspaniałym. Bo oto człowiek, który nie miał osoby z niepełnosprawnością w swoim otoczeniu, w rodzinie, był wizjonerem z olbrzymią empatią.
Gdy został prezydentem miasta, zaczęliśmy działać. Dostałam swobodę i możliwości, by zmieniać miasto. Tak się zaczęła moja kolejna przygoda. Miała być na chwilę, na kilka lat. A trwała 26 lat. Gdy zmieniało się w Polsce prawo związane z dostępnością, w Gdyni już to wszystko było. I tłumacz migowy, i ekspert ds. dostępności, który opiniował pod kątem dostępności projekty finansowane z pieniędzy publicznych. Wyprzedziliśmy zmiany w Polsce o 10 lat.
Była Pani odpowiedzialna za program „Gdynia bez barier”. Na czym on polega?
To był program obejmujący całościowe, kompleksowe działania miasta. Rozpisaliśmy je na etapy i dziedziny życia. Chodziło o to, żeby od przedszkola po starość można było żyć w Gdyni samodzielnie i niezależnie. Nie chodziło więc tylko o dostępność dla osób z niepełnosprawnością. Unikaliśmy dzielenia, bo przecież to jest segregacja, że ja nie wchodzę tymi samymi drzwiami co osoba pełnosprawna, tylko muszę wjechać od zaplecza. Chciałam, żeby w Gdyni było tak, że gdy idę do kina, to mogę siedzieć obok kolegi, a nie w innym rzędzie.
Wszystko robiliśmy pierwszy raz. Na przykład pokaz mody dla dziewczyn na wózkach. To było coś wielkiego. Chcieliśmy, żeby wszyscy czuli się pełnosprawni. Powoli zmienialiśmy mentalność. Piotr Pawłowski inspirował prezydenta i mnie do wielu działań, które wdrażaliśmy w Gdyni, m.in. rozpoczęliśmy konkurs „Gdynia bez barier”, w którym nagradzaliśmy ludzi i instytucje, które zmieniały świat na lepsze. Laureaci byli honorowani w Teatrze Muzycznym w Gdyni, gdzie co roku odbywała się gala, a na widowni zachodziła zmiana w świadomości i postrzeganiu osób z niepełnosprawnością. Widzowie mogli się przekonać, patrząc na Piotra prowadzącego ze mną galę, że na wózku można zmieniać świat. Wychodzili naładowani pozytywną energią.
Czy czegoś nie udało się Pani osiągnąć jako pełnomocniczce prezydenta?
Trudne pytanie. Tam, gdzie były zaangażowane pieniądze publiczne, wszystko się układało. Jednak zawsze występuje czynnik ludzi. Aż 90 proc. Gdyni to własność prywatna. I tu zmiana mentalnościowa nie do końca się udawała. Robiliśmy różne kampanie, by pokazać, że osoba z niepełnosprawnością jest takim samym mieszkańcem Gdyni jak każdy inny. Przykładem może być kampania „Każdemu wolno kochać”. Pokazaliśmy na billboardach związki osób z niepełnosprawnością i pełnosprawnych, chociaż nie lubię tego dzielenia ludzi na dwie grupy. Poruszaliśmy trudne tematy.
Ja też miałam traumatyczne doświadczenia w czasach, gdy szukałam ginekologa i odpowiedzi na pytania, czy ja mogę urodzić dziecko i czy ono będzie zdrowe. Poruszaliśmy tematy tabu, odczarowywaliśmy niepełnosprawność w różnych kontekstach, także seksu i prokreacji. Wtedy, w latach 80. i 90., o tym się nie mówiło, a gdy o czymś się nie mówi, to nie znajduje się rozwiązania. Nasze konferencje były inspirujące i odkrywcze. Byliśmy w Gdyni otwarci na nowe, dlatego też wpadał do nas Piotr Pawłowski, bo mógł tu wprowadzać pilotażowe projekty, eksperymentować. Między Wojciechem Szczurkiem a Piotrem Pawłowskim narodziła się przyjaźń, rozumieli się bez słów. Integracja dostała od miasta lokal w prestiżowej lokalizacji właśnie na prowadzenie swojej działalności.
W Gdyni po 26 latach zmieniła się władza. Czy Gdynia utrzyma ten kierunek rozwoju?
Szczerze mówiąc, nie wiem. Czasy się zmieniły. Funkcja pełnomocnika już się zużyła. Mamy przepisy prawa. Ustawa o dostępności jest naprawdę dobra. Wystarczy jej przestrzegać.
Naszym sukcesem było m.in. powołanie Rady Rodziny z Niepełnosprawnością. Stworzyły ją liderki różnych organizacji, osoby, które chciały zmienić świat, a przede wszystkim Gdynię, i doradzały prezydentowi. Zobaczyliśmy takie rady za granicą. Gdynia jako pierwsze miasto w Polsce przyjęła Agendę 22, dokument Unii Europejskiej promujący najlepsze rozwiązania w różnych obszarach polityki społecznej. Według Agendy 22 wszystko powinno być konsultowane z osobami z niepełnosprawnością.
Jak teraz wygląda Pani życie poza strukturami samorządu?
Ten etap mojego zaangażowania się skończył. Po 26 latach bardzo ciężkiej, eksploatującej mnie pracy chcę robić coś nowego w życiu. Dostałam się na studia podyplomowe na kierunku historia sztuki na Uniwersytecie Gdańskim. Mam starszych, chorych rodziców, którymi muszę się zająć, i robię to z pełną przyjemnością. Mam 60 lat. Od 52 lat jeżdżę na wózku. Chcę wykorzystać to, co mi pozostało z aktywnego życia. Chcę robić to, czego dotąd nie robiłam, bo nie miałam czasu. W polityce samorządowej nadszedł moment, by dać szansę działania innym.
Wspominała Pani o tematach tabu w świecie niepełnosprawności. Czy mogę zapytać, jak Pani poznała pierwszego męża?
Na studiach. Nawet w myślach nie wyobrażałam sobie siebie w roli żony i matki. To były czasy, gdy byłam uzależniona od innych. Zadawałam sobie pytanie, jak mogę być partnerką dla kogoś, kiedy sama wymagam pomocy i opieki. A tym bardziej jak mogę dziecko obciążać swoją niepełnosprawnością. Nie znałam nikogo, kto będąc na wózku, miał partnera. Zmieniłam swoje myślenie, gdy zaczęłam jeździć na obozy i widywałam bardzo przystojnych Szwedów na wózkach, dla których nasze dziewczyny z serwisu traciły głowę. Stawałam się też coraz bardziej samodzielna. Zaczęłam uprawiać sport i rósł mój apetyt na życie.
Z moim ówczesnym mężem stworzyliśmy fajny, partnerski układ; urodziło się nasze dziecko. Piotr Pawłowski został jego ojcem chrzestnym, bo chciałam, żeby mój syn Jacek miał w tej roli wyjątkową postać, żeby zawsze patrzył w tym kierunku, że ktoś taki jak Piotr – pomimo ograniczeń – sięga gwiazd. Małżeństwo nie przetrwało. Tak bywa. Życie płynęło dalej. Byłam skupiona na synu i pracy. Po latach poznałam mojego obecnego męża, który jest niesamowity. Towarzyszy mi we wszystkich dokonaniach, razem robimy różne rzeczy. To dar od losu. Jestem przeszczęśliwa i wydaje mi się, że wszystko w życiu ma sens, ma swój cel.
Pani przyjaźń z Piotrem Pawłowskim przetrwała do końca jego życia.
Przyjaźniliśmy się cały czas. Był dla mnie inspiracją, zawsze wspólnie omawialiśmy kluczowe sprawy. Wiele rzeczy zadziało się w Gdyni dzięki Piotrowi. On był osobą znaną, medialną. W Warszawie spotykał się z decydentami, a w Gdyni pokazywał inną twarz. Był postacią charyzmatyczną i jego niepełnosprawność czasami w ogóle nie była dostrzegana. Przyciągał uwagę. Spotykaliśmy się nie tylko na „Gdyni bez barier”, ale też rodzinnie. Był moim przyjacielem do końca swego życia i nawet teraz mam czasami wrażenie, że czuję jego obecność. Rozumieliśmy się bez słów.
Ma Pani poczucie życiowego spełnienia?
Tak. Nie mam wrażenia, że czegoś nie zrobiłam czy nie zrealizowałam. Nawet jeśli było ciężko, było coś trudnego, to czegoś się nauczyłam. Powtarzam za Winstonem Churchillem, że „jesteśmy sumą naszych porażek”. Uważam, że każda porażka pokazuje, kim naprawdę jesteśmy. Trzeba z niej wyciągnąć wnioski i iść dalej. Zawsze do przodu. Najważniejsze to pracować na potencjale, nie na brakach. Ważne jest, żeby otaczać się fajnymi ludźmi. Na każdym etapie życia spotykałam kogoś, kto mnie inspirował. Miałam szczęście do ludzi.
Dziękuję za rozmowę.
Artykuł pochodzi z numeru 5/2024 magazynu „Integracja”.
Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach.
Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.
Komentarze
brak komentarzy
Dodaj komentarz