„Matki pingwinów”. Dostaliśmy dużo, ale serialami nie rozwiąże się systemowych problemów
Serial „Matki pingwinów” uderzył w nas niczym meteoryt. Nie kończą się gorące dyskusje czy serial właściwie oddaje sytuację rodzin, w których pojawiły się dzieci z niepełnosprawnością. Czy nie naciąga, nie nadużywa, nie oszukuje? Nie brakuje głosów krytyki, że filmowa rzeczywistość została polukrowana, brakuje połowy problemów, jak choćby opisania trudu, z jakim zdobywa się orzeczenie, czy jakiekolwiek inne świadczenia, nie ma przykładów ciężkiej niepełnosprawności, za mało biedy, fizjologii, bólu i łez. Może i tak – ripostują inni – ale, czy całą naszą, często surową i gorzką rzeczywistość, da się zmieścić w jednym serialu, i czy ktoś chciałby wtedy taki serial oglądać?!
A „Matki pingwinów” biją rekordy popularności. Na platformie emitującej produkcję są aktualnie najpopularniejszym w Polsce serialem. Można więc śmiało uznać, że trudny temat się przebił, trafił do szerokiej widowni. Można też zadać pytanie, czy on w ogóle zrobiony był dla nas, czy to nas miał zadowolić?
Czy seriale o prawnikach i lekarzach oglądają prawnicy i lekarze? Jak im się zdarzy, pewnie mają niezły ubaw… Jeśli ich jednak nie oglądają, to może dlatego, że takich seriali jest mnóstwo, nie nadążaliby. Seriali o rodzinach, wychowujących dziecko z niepełnosprawnością, w których jest to głównym tematem, nie wątkiem pobocznym znam równo zero. Ktoś zna więcej? Wciąż silnie reagujemy, gdy do masowego odbiorcy przebije się solidnie opracowany artykuł, wnikliwy reportaż, program interwencyjny czy pełnometrażowy film, dotyczący naszego świata. Towarzyszą temu dyskusje o podobnej energii: jedni są sceptykami (znów pokazali coś nie tak, bo się nie znają), inni cieszą się, bo kropla drąży skałę, a tematy niepełnosprawności i opieki nie należą do atrakcyjnych. Stoi za nimi niezaspokojone pragnienia bycia dostrzeżonym, zrozumianym, potraktowanym podmiotowo.
Brakuje nam tego.
To właśnie skutki wykluczenia, spychania na margines, czego niewątpliwie doświadczają codziennie nasze rodziny. Tak bardzo przecież różne. Niby wiemy, że nie da się, czy to w serialu, czy w jakimkolwiek innym przekazie pomieścić wszystkiego, zadowolić każdego, ale uwiera, że znów nie ja, nie my. Dajemy upust emocjom. Gdy żyje się w stanie permanentnego stresu, frustracji, lęku, odrzucenia, niełatwo być obiektywnym, łapać dystans.
Też znalazłam kilka uwierających mnie ziaren grochu.
Oglądania serialu nie nazwałabym rozrywką. Był w tym wysiłek, konieczność koncentracji, by odróżnić, co filmowe, co życiowe, a co z życiowego moje własne, więc niekoniecznie reprezentatywne. Czemuż ja wciąż płaczę, widząc, jak ekranowy, samotny ojciec (Tomasz Tyndyk) gania za swoją Helą i ze zmęczenia traci oddech?!
Jeśli nie oglądaliście, w recenzjach i notach promocyjnych poszukajcie informacji, dotyczących fabuły, bohaterek i bohaterów oraz twórczyń (scenariusz i reżyseria – same kobiety). Ja nie piszę recenzji, próbuję przyjrzeć się reakcji na serial oraz temu, co ten serial, jego obecna popularność przynosi. Pochwalę jednak spójny scenariusz, wielowątkowość, postacie z krwi i kości i dobre aktorstwo. Wspomnę, że w centrum wydarzeń jest specyficzna szkoła, zwana „Cudowną przystanią”, a główni bohaterowie to rodzice dzieci z grupy „Pingwinów”. Realnie, w jednej klasie pod okiem jednej nauczycielki raczej nie spotkają się: dziecko z zespołem Downa, autysta z nietypowymi pasjami, oczytany ponad wiek chłopak na wózku i dzieci bez diagnozy, tzw. „normalne”. Filmowa „Przystań” ma swoje zalety, ale wcale nie jest taka cudowna. Warto docenić, że autorki filmu wiedziały, jaki jest główny problem rodzin z niepełnosprawnymi dziećmi – znalezienie odpowiedniej szkoły.
Biorąc się za temat niechciany i spychany na bok, z pewnością musiały mocno się napracować, by znaleźć takie środki wyrazu, którymi zatrzymają widza, nie doprowadzą go do załamania, a jednocześnie zachowają autentyczność. Moim zdaniem, ten balans się udał. W mediach, w kulturze opowieści o chorobie, o niepełnosprawności często skupiają się na heroizmie, na walce, która ma prowadzić do zwycięstwa, do wielkiej zmiany, na przykład wynalezienia leku (np. „Olej Lorenza”, 1992), przekonania społeczności, że wygląd nie przesądza o człowieku („Cudowny chłopak”, 2017). Gra się na wysokich nutach. Mało jest tam o zwykłych przyjemnościach.
Obejrzawszy „Matki pingwinów”, usłyszałam przekaz: oto my! Niepełnosprawność jest, nie zniknie. Nie wyleczymy. „Dziwne dzieci” (cytat z filmu) będą się rodziły. Jesteśmy więc i my, rodziny tych dzieci. Żyjemy tu, z wami. Mamy mieszkania i samochody. Jeździmy na wycieczki, urządzamy dzieciom urodziny, lubimy się powygłupiać i wypić piwko, jak zasną. Bywamy różni: uparci, delikatni, kłótliwi, nadopiekuńczy, zbyt wymagający, mili i nieprzystępni. Nie zawsze wiemy, co robić i popełniamy błędy. Jak wszyscy.
Łuska bohaterska nie chroni nas przed rozmaitymi życiowymi perturbacjami, choć niepełnosprawność dziecka staje się sprawą centralną, zwłaszcza gdy państwo miga się od obowiązku adekwatnego wspierania. To już społeczeństwo wie. Jako rodzice dzieci z niepełnosprawnością wciąż słyszymy: jesteście dzielni, wspaniali, jak wy to robicie, że radzicie sobie z „takim” dzieckiem. Znajomi wymyślili świetną odpowiedź: urodziło się nam, to wzięliśmy do domu i kochamy jak własne.
„Matki pingwinów” afirmują życie z niepełnosprawnością. Postać głównej bohaterki Kamili (Masza Wągrocka), fighterki, sportsmenki, walczącej w MMA przewrotnie podbija taką konkluzję. Z jednej strony znakomicie wpisuje się w retorykę, którą sami stosujemy – wiecznej walki z urzędami, szkołami, lekarzami. Z drugiej – walki o „normalność” autystycznego Jasia, Kamila nie wygrała. Ze strony trzeciej, dorzucam obserwację, że serial pokazuje przede wszystkim nasze codzienne potyczki z „normalnym”, „zwyczajnym” światem. Nieustannie włazimy w krajobraz. Możemy robić coś wspólnie, a też mieć własną superfajną imprezę urodzinową. I własną wycieczkę, choć wymaga ona wysiłku. Kosztownych sprzętów albo szukania dzieci po lasach, bo się gubią. Gdzie się nie ruszymy wiecznie happening, cyrk, arka Noego (znów cytat).
Czy jako rodzicom OzN nie zdarzyło się wam zatrzymać w podobnych sytuacjach z myślą: „to mój świat, moje życie, jestem częścią tej imprezy”? Dlatego tak dobre i mocne są właśnie sceny zbiorowe. Pingwiny żyją w stadach i uchodzą za najtroskliwszych opiekunów potomstwa w świecie zwierząt. Może i jest trochę cukru-pudru, ale nie ma zalepiania lukrem. Wychwycono, co uderza mocno: dziecko może niedługo umrzeć, boli, gdy uznaje, że unieszczęśliwia rodzica. Względna zamożność nie uchroni przed problemami, o pracę też trzeba nieustannie walczyć. Lukier zawsze się kruszy, topi, pęka. Podobnie, jak to, co twarde: wyparcie, nadmierne ambicje i oczekiwania, chęć kontroli, wszystkie te „wiem lepiej” i „zawsze tak było”.
Doceniam więc zakończenie.
Doceniam postać, graną (wspaniale!) przez Dominikę Kluźniak, o której dotąd nie czytałam w żadnej recenzji – zgryźliwej, roszczeniowej matki „normalnego” ucznia. Oraz w ogóle „tło”, które robią inni rodzice i dzieci z niepełnosprawnościami, uważnemu widzowi poszerzy się perspektywa.
Moim zdaniem, dostaliśmy dużo. Nawet jeśli w recenzjach widzę rażące błędy rzeczowe, nawet jeśli komentarze „normalsów” wciąż oscylują wokół dzielności, bohaterstwa, wzruszenia, współczucia… Twardy groch, który mnie najbardziej uwiera to oczywiście temat spektrum – znów przykład dziecka, po którym autyzmu nie widać… (Osobiste doświadczenie pomysłodawczyni, głównej scenarzystki i reżyserki, Klary Kochańskiej-Bajon).
Rozumiem, że właśnie przez to „nie widać” rodzicom bywa trudno, że autystów z „nie widać” jest więcej, trzeba nagłaśniać ich potrzeby. W serialu też trudno taki autyzm pokazać. Rolę autysty gra chłopiec bez diagnozy. Cechy spektrum są opisywane przez otoczenie, niewidoczne od razu, jak w przypadku innych dziecięcych bohaterów, z autentycznymi diagnozami. Więc znów gorzka pigułka – znów pokazali tylko jeden z biegunów. Nadal trzeba mozolnie ludziom tłumaczyć, że nie każdy z autyzmem, jest jak Jasiek. Uroczy, elokwentny, mówiący.
Czy polecam film opiekunom? Niech to będzie indywidualny wybór. Uważam, że oglądanie go może sprawić przykrość, zezłościć, pogłębić poczucie wykluczenia, poruszyć zbyt czułe struny. Ale inni niech oglądają! Nauczyciele, lekarze (i prawnicy), dziennikarze, krewni i sąsiedzi, pracodawcy, rodzice zdrowych dzieci. Niech nas widzą. Nie schodźmy im z oczu.
Najsmutniejsza rzecz, jaką czytam w komentarzach z naszej bańki, jest wyrażanie oczekiwania, że jak serial obejrzą rządzący, to wreszcie poznają prawdę. Jasne, niech oglądają. Ale oni się już naoglądali, nasłuchali, nazbierali postulatów, nagromadzili świadectw, i trudno wierzyć, że nie poznali prawdy, i nie rozumieją w czym rzecz. Rządzący mają narzędzia, by nas dokładnie poznać, wiedzieć o wszelkich niszach, adekwatnie wspierać różne grupy. A jednak, gdy ogłaszają kolejne decyzje, więcej w tym lukru i politury niż w całym serialu.
Obiecałam przyjaciółce, że napiszę o ośmiornicy olbrzymiej. Składa jednorazowo do 400 tysięcy jaj, które potem chroni przed drapieżnikami, nieustannie oczyszcza z glonów, zapewnia odpowiednie natlenienie. Zajmuje się tylko nimi. Po sześciu miesiącach wykluwają się osobniki, które są w stanie same przeżyć, zaś matka umiera z wycieńczenia i głodu. Podobno wśród samic zdarzają się przypadki okaleczeń, które mają je uchronić przed naturalną dla tego gatunku koleją rzeczy.
Do wczoraj o tym nie wiedziałam.
Lepiej jednak trzymać z pingwinami.
Komentarze
brak komentarzy
Dodaj komentarz