Trudne lekcje samodzielności
„Kiedy zobaczyłam, że jestem życiową pierdołą? Na pierwszej wycieczce z WTZ. Pojechaliśmy na trzy dni bez rodziców. Łóżko pościelić to była dla mnie czarna magia. Obiecałam sobie, że jak wrócę do domu, to się biorę za siebie” – o trudnej drodze do samodzielności pisze Agnieszka Skomorow, uczestniczka WTZ Skierniewice, która współtworzy kwartalnik „Nasz Warsztat”.
Wiele razy wspominałam moją mamę. Pisałam o tym, jak spędzałyśmy razem czas, jakie miałam od niej wsparcie oraz ile czasu i miłości mi dała. Jednak nigdy nie odważyłam się napisać, jak wyglądała moja codzienność przy boku mamy.
Odkąd sięgam pamięcią zawsze miałam zapewnioną opiekę. Tata zajmował się remontami mieszkań, mama pracowała jako biegła księgowa, czasami wychodziła z domu o 7:30, a przychodziła o 18:00. Przez pierwsze 15 lat przychodziła do mnie babcia Henia, złota kobieta. Pamiętam, jak mnie budziła, gdy za długo spałam: „Serce moje kochane, wstajemy!” – i całowała mnie w czoło. A ja: „Baba, pić daj!”. Babcia już miała przygotowaną herbatkę, oczywiście nie za gorącą, żeby Agniesia się nie poparzyła. Potem było śniadanko, kanapeczki bez skórki i pokrojone na wagoniki, żebym nie musiała za bardzo gryźć. Oczywiście babcia mnie ubierała, żeby się dziecko nie zmęczyło.
Moja babcia była bardzo religijną osobą, więc rano był odmawiany pacierz. Potem była pora na zabawę, na rysowanie, a babcia szła do kuchni robić obiad. No to ja szłam na czworakach za nią i pytałam: „Babciu, pomóc ci?”. Dostawałam garnek i drewnianą łyżkę: „Gotuj zupę dla mamy!”. Kręciłam tą łychą po pustym garnku. A ile robiłam hałasu! Gdy już obiad był ugotowany, trzeba było go zjeść. I tutaj było podobnie, jak przy śniadaniu – zupka przestudzona, mięsko pokrojone jak najdrobniej. Wstyd się przyznać, ale kiedy miałam może 5 lub 6 lat, to jeszcze byłam karmiona, żebym wszystko zjadła i się nie pobrudziła.
Sama się ubrałaś?
Któregoś dnia obudziłam się sama, ale nie zawołałam babci jak zawsze, tylko wzięłam sobie ubranie i sama je założyłam. Babcia przyszła, stanęła i popatrzyła się na mnie z niedowierzaniem: „Sama się ubrałaś?”. „Tak, sama!” – odpowiedziałam. „No brawo, ale wszystko założyłaś? Majteczki też?”. Ja na to: „Baba, mam!”.
Gdy przyszła pora śniadania, to po prostu wzięłam do ręki jedną z kanapek, które leżały na talerzu. Zgniotłam ją, ale spróbowałam. Rękę miałam całą w maśle i nie wiedziałam, co robić. „Baba, chono!” – zawołałam babcię. Ta szybko zabrała mnie do łazienki i umyła. „Babcia zaraz przyjdzie i ci pomoże” – powiedziała. Miałam ochotę jeszcze raz wziąć tę kanapkę, ale już nie byłam taka pewna siebie.
Gdy miałam 8 lat, w przedszkolu została utworzona grupa integracyjna. Wszystko było dla mnie nowe, ciekawe i kolorowe. Zupełnie inny świat, niż ten, który znałam do tej pory. Wszystkie panie to były kochane ciocie, a najukochańsza ciocia Bożenka, jak przychodziła do naszej grupy, to pytała: „A gdzie jest moja córcia?”. Brała mnie na kolana i tak mocno przytulała i całowała, że czasami brakowało mi powietrza. W przedszkolu nauczyłam się, co to jest życie w grupie i że nie zawsze jest się najważniejszym.
Miałam koleżanki i kolegów. Były chwile, kiedy się ładnie bawiliśmy, ale były też chwile grozy. No bo jak jedno drugiemu zabrało kredkę albo zabawkę, to było targanie za włosy i wielki płacz. Na szczęście, łatwo się kłóciliśmy i szybko się godziliśmy. W przedszkolu mieliśmy zajęcia z plastyki, muzyki, religii i rehabilitację. Chodziłam do przedszkola przez trzy lata.
W tym czasie moi rodzice się rozeszli. Nie wiedziałam, co się dzieje. Nawet przez jakiś czas myślałam, że to przeze mnie, bo jestem niepełnosprawna. Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Mama całkowicie poświęciła się dla nas, czyli dla mnie i Ewy. Pracowała jak bury osioł, żeby niczego nam nie brakowało. Babcia Henia, mama taty, też nam pomagała.
WTZ otwiera oczy...
Gdy weszłam w wiek dorastania, jak każda nastolatka przechodziłam okres buntu. Uczyłam się w domu, indywidualnie, zaczęłam też jeździć do ośrodka rehabilitacji, cztery razy w tygodniu. Pan Jarek, mój rehabilitant, był wymagający jak cholera, ale dzięki temu byłam w stanie sama zejść po schodach i iść do kiosku oddalonego od mojego domu o jakieś 500 m.
Mama była zadowolona, że robiłam takie postępy, ale czasami była zła na pana Jarka, że daje mi w kość. Gdy przyjeżdżałam do domu, wszystko miałam podstawione pod nosek. Tyłek mi rósł, ale jak mama czy babcia zrobiły kopytka z sosikiem, a na deser były truskawki ze śmietaną i z cukrem, to jak tu sobie odmówić? I oczywiście nie raczyłam podnieść się i odnieść talerza, a jak już chciałam, to słyszałam: „Zostaw, odpocznij!”.
Gdy skończyłam szkołę, wspólnie z mamą zdecydowałyśmy, że pójdę do WTZ. Wtedy zaczęła się moja przygoda z życiem. W warsztacie zobaczyłam, że jakoś umiem posmarować chleb masłem, pozmywać naczynia czy pozamiatać i umyć podłogę. Jednak tych samych czynności nie wykonywałam w domu. Swój pokój odkurzyłam, ale dalej to już nic. Może dlatego, że mama przeważnie nie pozwalała mi na to, ale ja też powinnam być bardziej stanowcza i mówić: „Daj mamo, ja pozmywam”. Choć wiadomo, że zajęłoby mi to dwa razy więcej czasu i mama dostałaby białej gorączki.
Kiedy zobaczyłam, że jestem życiową pierdołą? Na pierwszej wycieczce z warsztatu. Pojechaliśmy na trzy dni bez rodziców. Nawet nie umiałam sobie dobrze torby rozpakować. Łóżko pościelić, to była dla mnie czarna magia. Obiecałam sobie, że jak wrócę do domu, to się biorę za siebie. Wstyd się przyznać, ale moje postanowienie nie trwało długo, najwyżej trzy, cztery dni, a potem wszystko wracało do „normy”.
Wiem, że mama mnie kochała nad życie i jakby mogła, toby mi nieba przychyliła. Jednak nieświadomie zrobiła mi krzywdę tym, że tak mnie we wszystkim wyręczała. A ja – z wygody –pozwalałam na to.
Walka z samym sobą
Niestety, życie jest nieprzewidywalne. Mama zachorowała. W czasie choroby ułożyła sobie plan co do mnie i Ewy, ale nie chciała rozmawiać na ten temat w szpitalu. Któregoś dnia powiedziała do Ewy: „Jak wrócę do domu, to porozmawiamy i wszystko ustalimy”. Niestety, zmarła tego dnia, kiedy miała wrócić do domu. I nie zdążyła udzielić nam ostatnich wskazówek życiowych.
Jednego jestem pewna na 100 procent. Ja miałabym iść do DPS-u. Wiele razy rozmawiałyśmy z mamą na ten temat. Zawsze się martwiła, że kiedyś dla Ewy, która przecież ma swoje życie, mogę stać się ciężarem.
Po śmierci mamy w moim życiu zaszło wiele zmian i trzeba było uczyć się najprostszych rzeczy. Jak się umyć samodzielnie, jak sobie pościelić łóżko, które rzeczy się nadają do założenia. Trzeba było zmienić swoje wygodne przyzwyczajenia. A to – wbrew pozorom – jest najtrudniejsze.
Ile ja się napłakałam, ile naprzeklinałam wszystkich po kolei! Tylko ja wiem, jaką walkę musiałam stoczyć sama ze sobą. I nadal ją toczę. Bo to, że mieszkam sama, nie oznacza, że już wygrałam. Jeszcze dużo pracy i przeszkód przede mną. Czy dam radę? Myślę, że tak.
Mój apel!
Pozwalam sobie zaapelować do rodziców dzieci i dorosłych osób niepełnosprawnych.
Drodzy Państwo! Wiem, że kochacie swoje dzieci nad życie i że chcecie dla nich jak najlepiej. Dopóki tego potrzebują, to wychowujcie, pielęgnujcie i wspierajcie. Jednak starajcie się nie ingerować za bardzo w ich życie, decyzje i plany. Pytajcie, jakie mają zainteresowania i co po prostu lubią.
Nie podstawiajcie talerza pod nos. Jeśli chcą wam w czymś pomóc, to dajcie im szansę to zrobić. Zobaczycie, jakie będą zadowolone, że zrobiły coś same. I jeszcze będą mogły się z wami tą dumą podzielić. Ja nie miałam i nie mam tej możliwości, a gdy zrobię kolejny krok naprzód, to nie mogę wrócić do domu i powiedzieć: „Mamo, dzisiaj udało mi się zrobić jajecznicę”.
Jeszcze jedno: nie odkładajcie ważnych spraw czy rozmów na później, bo czasami może być za późno. I proszę, nie mówcie sobie: „A tam, jakoś to będzie, ktoś zawsze zajmie się moim dzieckiem, a jak nie, to są DPS-y”. Czy naprawdę byście chcieli, żeby wasze dziecko trafiło do takiego ośrodka?
Życzę, aby Państwo jak najdłużej cieszyli się dobrym zdrowiem, a jednocześnie proszę pomyśleć o przyszłości Państwa dzieci, która może być dobra, jasna i przede wszystkim godna ich samych.
Agnieszka Skomorow – uczestniczka WTZ Skierniewice, współtworzy kwartalnik „Nasz Warsztat”
Komentarze
-
super Agnieszko
16.07.2015, 20:03super Agnieszkoodpowiedz na komentarz -
Bardzo dobry komentarz. To chory kraj, w którym dla najbardziej potrzebujących nie ma rehabilitacji, ani ośrodków dziennego pobytu dla osób z normą intelektualną. Trudno też osobie niepełnosprawnej samej zamieszkać, bo z renty socjalnej się nie utrzyma. Jak to robisz Agnieszko, że możesz sama mieszkać? Z czego żyjesz?odpowiedz na komentarz
-
myśleć perspektywicznie
03.07.2015, 11:59Agnieszko, gratuluję świetnego tekstu. Podczas rozmów z rodzicami często poruszam kwestię nadopiekuńczości i zachęcam ich, by pozwalali dzieciom na samodzielność i popełnianie błędów. Moja mama też jest osobą nadopiekuńczą, a niepoddawanie się temu wymaga dużo stanowczości i determinacji. Trzymam za Ciebie kciuki.odpowiedz na komentarz -
taki artykuł też jest potrzebny
03.07.2015, 08:29Moja 29-letnia dziś córka, która ma ogrom schorzeń somatycznych od dziecka (stały znaczny stopień) i dzięki Bogu oraz rodzicom jakimś cudem jeszcze funkcjonuje w miarę samodzielnie , w tym chorym kraju nie ma żadnej alternatywy prócz DPS. Mimo, że skończyła studia (licencjat) znikąd pomocy. Nie ma pracy, rehabilitacji, WTZ-ów z normą inteligencji, nie mówiąc już o ośrodkach dziennego pobytu, które jakoś przystosowały by ją do życia. Siedzi więc w domu i stacza się coraz niżej-taka jest jej przyszłość, Ograniczona sporymi dolegliwościami, niezaradna w cierpieniu nie bardzo umie wykorzystać zdobytą wiedzę w życiu codziennym, potrzebuje też pomocy i wsparcia w leczeniu. Trzeba ją zawieźć do szpitala czy lekarza i pomóc "przebić się" przez procedury i bezduszność otoczenia . A jak to wygląda i że nie jest to proste wszyscy na tym portalu wiedzą. Nie mówiąc już o przeżyciu z renty socjalnej. Same leki by jako tako funkcjonowała to wydatek ok.800 zł miesięcznie. . Taka jest rzeczywistość i codzienność ON w Polsce i żaden artykuł nie udowodni, że jest inaczej. Można być przystosowanym i w miarę samodzielnym ale jak brakuje środków do życia i wsparcia otoczenia głową muru nie przebije. W rodzinnym stadle nawet o niskich dochodach jakoś się przeżyje. Samemu bez wsparcia instytucji pomocowych nie ma szans. Dlatego mamy z córką umowę. Jak będzie z nami już bardzo źle obie rozstaniemy się z tym światem - zabierzemy nasz problem ze sobą.odpowiedz na komentarz -
Pani Agnieszko jest Pani niesamowitą wspaniałą osobą o silnej osobowość . Jednak są takie osoby niepełnosprawne, które całe życie potrzebują pomocy drugiej osoby przez 24 godziny i im potrzebne są DPS. Nie ma innej możliwości ,kiedy zabraknie najbliższych. Pozdrawiam serdecznie i życzę wytrwałości i takiej pogody ducha na następne lataodpowiedz na komentarz
-
Niesamowity artykul Agniecha! Trzymam kciuki za Ciebie Kochanaodpowiedz na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Podpaski dla szkół w całej Polsce. Ruszyła rekrutacja szkół do programu pilotażowego MEN!
- Łzy smutku zamienione w łzy radości. Reprezentacja Polski kobiet trzecią drużyną świata!
- Wystawa oraz Aukcja Wielkiego Serca
- Ekstra pieniądze z ZUS dla stulatków
- Białystok: „Dekada 80” - spektakl z udziałem osób z niepełnosprawnością słuchu
Dodaj komentarz