Łowcy zaćmienia. Meta
Stopniowo robiło się coraz ciemniej. Księżyc coraz bardziej nasuwał się na Słońce. Na niebie pojawiły się gwiazdy. Nie pamiętamy za bardzo, co działo się dookoła. O tym, że ludzie podczas zaćmienia krzyczeli, przypomnieliśmy sobie później.
Po ośmiu dniach nieustannej podróży po indonezyjskich wyspach przyszedł czas na kolejną. Prosto z balijskiego lotniska w Denpasar polecieliśmy na Sulawesi.
To jedna z największych wysp Indonezji. Nam kształtem przypominała małpę. Budziła w nas odczucia tajemniczości, ponieważ to właśnie na niej odbywają się jedne z najdziwniejszych obrzędów pogrzebowych na świecie.
Sulawesi była obowiązkowym punktem naszej podróży – nad nią przebiegał pas całkowitego zaćmienia słońca. Z tej okazji zaplanowany był tam festiwal muzyki elektronicznej, na który bilety kupiliśmy już w sierpniu 2015.
Na Celebes (inna nazwa Sulawesi) panował zupełnie inny klimat niż na Bali. Powietrze nie było tak bardzo wilgotne, temperatura była wyższa, a roślinność bardziej przypominała sawannę niż dżunglę.
Do utraty świadomości
Miejsce naszego festiwalu położone było niemal centralnie na równiku. Z lotniska do miasteczka festiwalowego dostaliśmy się specjalnymi busikami, mniejszymi nawet od kultowych volkswagenów. Jechaliśmy z otwartymi oknami i drzwiami, lecz mimo to upał był nieznośny. Było nam słabo, kręciło się w głowach, chwilami nawet traciliśmy świadomość tego co się dzieje wokół.
Z takich stanów wyrywały nas co chwilę okrzyki dzieci. Biegły za naszym busem, machały do nas, radośnie krzyczały. Kierowca powiedział nam, że większość z nich po raz pierwszy w życiu widzi białych ludzi. Byliśmy dla nich ogromną atrakcją.
Po drodze mijaliśmy wioski, które wyglądały jakby wyjęte z programów podróżniczych o najdalszych zakątkach świata. Ludzie mieszkali tam w domkach niczym szałasy, skleconych z czego się dało.
Samo miasteczko festiwalowe i jego okolice zrobiły na nas ogromne wrażenie. Niegdyś były tam groby przodków tamtejszego plemienia, porośnięte lasem kaktusowym. Na potrzeby festiwalu wydano zgodę, by częściowo wykarczować rośliny.
Postawiono tam bambusowe konstrukcje spełniające role namiotów z zapleczem gastronomicznym, stref odpoczynku, scen muzycznych. Wszystko to razem z zapierającą panoramą całego Palu i zatoki sprawiało niesamowite wrażenie.
Organizatorzy wraz z mieszkańcami wyspy i wolontariuszami budowali miasteczko przez trzy miesiące.
Bramy do nieba
Naszym chwilowym miejscem zamieszkania było tam pole namiotowe. Jeszcze w Polsce zrobiliśmy właściwe przygotowania – kupiliśmy namiot, maty samopompujące, bardzo cienkie śpiwory, gumowe poduszki, moskitiery. Te ostatnie okazały się zupełnie niepotrzebne, gdyż owadów tam praktycznie nie było. Wyszukiwaliśmy przedmiotów jak najlżejszych i zajmujących jak najmniej miejsca, bo wszystko musiało zmieścić się w jeden plecak.
Gdy już się rozbiliśmy, ludzie wokół zaczęli spoglądać w jedno miejsce. Nad połową widnokręgu rozpościerała się ogromna tęcza. Według leciwej Japonki, która była naszą sąsiadką, w takim momencie otwierają się bramy do nieba i można było chwytać szczęście.
Namioty były wszędzie. Nawet pod samymi scenami.
Jeszcze przed podróżą wyobrażaliśmy sobie, że to pierwszy tydzień na Bali będzie męczący, a festiwal przyniesie nam samą rozrywkę i odpoczynek. Okazało się, że pierwsze dni podróży były jedynie rozgrzewką. Ukształtowanie terenu na festiwalu było górzyste, niektóre ścieżki wysypano grubymi, ostrymi kamieniami. My na wózkach nie mogliśmy samodzielnie pokonać nawet kilku metrów. Cały czas potrzebowaliśmy asysty chłopaków. Poruszanie możliwe było tylko na balansie lub poprzez ciągnięcie wózka tyłem.
Ale nie to było największym wyzwaniem. Okazało się bowiem, że zarówno toalety, jak i prysznice są niedostosowane, na co nawet za bardzo nie liczyliśmy. Niemożliwe było dostać się do nich ze względu na wymiary, jak i usytuowanie na stoku. Dotarło do nas, że to będzie prawdziwy survival i musimy być silni, aby to przetrwać. Szukaliśmy rozwiązań, aby zapewnić sobie tam choć namiastkę komfortu. Jednym z nich było zrobienie prysznica z butelki po wodzie mineralnej.
Atmosfera spokoju
Pierwszy poranek również nas nie oszczędził. O 7 rano w namiocie było już tak gorąco i parno, że chciało się z niego jak najszybciej uciec, lecz brakowało sił, aby to zrobić. W kolejne dni wstawaliśmy razem ze świtem, by spędzać czas w namiocie Keplera – bambusowej konstrukcji, gdzie zbierało się mnóstwo osób.
Można było tam nie tylko odpoczywać. Przez cały czas w „Keplerze” odbywały się różnego rodzaju aktywności, jak tworzenie dekoracji przestrzennych ze sznurków, ćwiczenia jogi, czy... terapia śmiechem.
Ludzie tam rozmawiali, rysowali, grali na instrumentach, medytowali.
Cały program rozpisany był na tabliczce i każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
Można było zrobić sobie chwilowy tatuaż, wpleść kolorowe pióra we włosy.
Na filmiku doskonale widać, jaki panował tam klimat – upragniony cień, atmosfera spokoju, relaksacyjna muzyka.
Przebrany za jednorożca
Zupełnie inaczej było pod scenami. Tam prawie całą dobę można było się bawić przy transowej muzyce...
... nie tylko tańcząc. Co chwilę można było natknąć się na przedstawienia, które serwowali sami uczestnicy festiwalu – akrobacje, żonglerki, pokazy z hula-hoopem.
Sami ludzie na festiwalu byli fascynujący – kolorowo ubrani, uśmiechnięci. Przyjechali z różnych stron świata, by razem celebrować cud natury, jakim jest zaćmienie słońca. Dogadywaliśmy się z nimi po angielsku.
Zwykle na ulicy zwracalibyśmy uwagę na tak ciekawie wyglądające osoby. Tam różnorodne stylizacje były normą. Pan przebrany za jednorożca, dziewczyna w stroju kota, aztecki wojownik – to tylko przykłady postaci, jakie tam widzieliśmy.
Japonka, którą spotykaliśmy każdego dnia, szczególnie troskliwie podchodziła do Julity. Za każdym razem, kiedy się mijaliśmy, nie mogło się obejść bez przyjaznego przytulania i „przekazywania dobrej energii”.
Byli tam ludzie w każdym wieku. To fascynujące, kiedy widzisz, jak starszy pan skacze pod sceną przy elektronicznej muzyce, uśmiecha się i nawet nie narzeka, że coś go boli.
Niektórzy przyjechali na festiwal z bardzo małymi dziećmi.
Były także całe rodziny bawiące się razem. Zastanawialiśmy się, jak taki festiwal może kształtować psychikę młodego człowieka – zobaczyć taką różnorodność, doświadczyć tak niezwykłych przeżyć w bardzo młodym wieku – to dopiero musi poszerzać horyzonty.
Byliśmy jedynymi osobami na wózkach. Oprócz nas na festiwal przyjechała dziewczyna, która nie rozstawała się ze swoimi kulami. Prawie bezustannie bawiła się na piaszczystych parkietach.
Noce z Krainy Czarów
Po zmroku robiło się zupełnie inaczej.
Projekcje oświetlające organiczne konstrukcje sprawiały, że dekoracje falowały. Momentami można było poczuć się jak w zaczarowanym świecie, miejscu nie istniejącym nigdzie na planecie.
Słuchając muzyki oglądaliśmy ogniste pokazy. Taniec z żywiołem potrafił zahipnotyzować. Było ekscytująco.
Przy wschodzącym słońcu można było przyglądać się ogarniętym przez dźwięki, zatraconym we własnych przeżyciach ludziom.
Podejrzewamy, że całą magię można było poczuć za sprawą wróżek i elfów, które były tam wszędzie.
Eksponaty na wystawie
W ciągu dnia mogliśmy także zachwycać się tamtejszą kulturą i sztuką.
Organizatorzy postarali się, by zapoznać nas z różnymi grupami etnicznymi z własnym folklorem i repertuarem.
Oprócz uczestników festiwalu, na teren miasteczka, legalnie lub nie, przybywali także mieszkańcy wyspy. Otaczali bambusowe konstrukcje i oglądali nas, niczym ciekawe eksponaty na wystawie. Było to bardzo dziwne uczucie, wielokrotnie zastanawialiśmy się, co oni sobie myślą o tych wszystkich kolorowych ludziach – tu jakaś Indianka, tam skrzat ze skrzydłami, a jeszcze dalej człowiek z muchomorem na głowie. My, na wózkach, wpasowywaliśmy się całkiem nieźle w ten tłum odmiennych i pełnych fantazji ludzi.
Oczywiście lokalna społeczność widziała w nas podwójną atrakcję. Z zaciekawieniem patrzyli na nasze wózki i prawie każdy chciał zrobić sobie z nami zdjęcie! Skutek był taki, że odcinek pokonywany normalnie w 5 minut przebywaliśmy czasami w pół godziny. Hasło: „hey miss, hey mister, foto?” stało się jednym z naszych najpopularniejszym zwrotów.
Kosmiczne zjawisko
Trzeciego dnia festiwalu od rana oczekiwaliśmy głównego celu naszej wyprawy.
Stopniowo robiło się coraz ciemniej. Przez specjalne okulary widać było, jak Księżyc coraz bardziej nasuwa się na Słońce. W pewnym momencie na niebie pojawiły się gwiazdy, było ciemno, a cały horyzont spowity był czerwoną łuną. Wokół czarnej dziury na niebie promieniowała korona słoneczna, lekko rozbłyskując.
Trwało to około trzech minut. Później Księżyc ustąpił, światło powróciło. Doznaliśmy uczucia oczyszczenia i przypływu energii. To było takie ulotne, że natychmiast ogarnia niedosyt i ochota, by zobaczyć zaćmienie jeszcze raz...
Choć to kosmiczne zjawisko oglądaliśmy pod główną sceną z dziesiątkami innych osób, nie pamiętamy za bardzo, co działo się dookoła.
O tym, że ludzie podczas zaćmienia krzyczeli, przypomnieliśmy sobie dopiero po obejrzeniu filmiku.
Oniemieliśmy
Kolejnego dnia wybraliśmy się na plażę. Zawiózł nas tam kierowca, którego polecili nam pracownicy obsługujący festiwal. Niestety, nie mówił po angielsku i do końca zastanawialiśmy się, czy wie, dokąd ma nas zawieźć. Po dotarciu na miejsce musieliśmy pokonać cały tor przeszkód, by dostać się na brzeg Morza Celebes.
Oniemieliśmy na widok dziewiczej plaży. W takich miejscach widać, jak pięknie wyglądałby świat, gdyby nie cywilizacja i zanieczyszczenie środowiska przez człowieka.
Po kilku dniach bez dostępu do łazienki kąpiel w morzu była przyjemnym orzeźwieniem. Tym bardziej, że zaraz przy brzegu znajdowała się rafa koralowa, jakiej nie widzieliśmy nigdy wcześniej. Snurkowaliśmy na niej, czyli pływaliśmy tuż pod taflą wody, goniąc ogromne rozdymki i ławice kolorowych rybek.
Kiedy festiwal się zakończył, wróciliśmy na lotnisko, by z powrotem udać się na Bali. Do odlotu zostało nam około 10 godzin. Rozłożyliśmy maty i spaliśmy na twardych marmurach. Nasz „apartament” na lotnisku miał widok na niezwykłą panoramę.
Rzecz jasna, nie obyło się bez sesji zdjęciowej. Podeszła do nas grupka tamtejszych studentów, chcieli mieć z nami zdjęcia zarówno grupowe, jak i indywidualne. Asystujący nam Bartek, który zmęczony usiadł na wózku Julity, stał się modelem do sesji z całą kompanią indonezyjskich żołnierzy. Później głupio było mu wstać z wózka, by nie zobaczyli, że jest w pełni sprawny.
Na Bali spędziliśmy jeszcze dwa dni. Były one wspaniałym zakończeniem podróży, ponieważ udało nam się zanurkować w niezwykłych miejscach.
Nurkowie którzy schodzili z nami pod wodę i pokazali nam nie tylko piękno przyrody. Wykonywali dziwne rytuały nacierania piaskiem, które według ich wierzeń miały pomóc w odzyskaniu zdrowia.
Podwodne życie za każdym razem zachwycało nas na nowo.
Odgłos oddychania przez automat przywołuje teraz niezwykłe wspomnienia.
Ptaki smażone z głową i dziobem
Czas opowiedzieć o istotnych, praktycznych szczegółach. Co jeść, gdzie spać, jak się przemieszczać, no i ile to wszystko kosztuje.
Kuchnia indonezyjska to prawdziwa uczta dla podniebienia. Każde danie to minimum cztery-pięć smaków. Zaskoczyła nas tak duża różnorodność. Początkowo nie wiedzieliśmy, co mamy zamawiać, nie potrafiliśmy połączyć nazw wypisanych w menu z dziwnie wyglądającym jedzeniem. Z pomocą przyszedł książkowy poradnik, dzięki któremu udało się rozszyfrować nazwy potraw.
Preferowaliśmy jadłodajnie, w których stołowali się tamtejsi mieszkańcy. Pewnego razu wybraliśmy się na targ z jedzeniem, gdzie w ogóle nie było turystów. Do wyboru były przedziwne potrawy, nawet ptaki usmażone w całości z głową i dziobem. Zaskoczyło nas to, że obsługa sprzątając po klientach wszystkie resztki wyrzucała pod stół.
Jedno z najczęstszych dań na festiwalu – kurczak lub wołowina w ryżu z bardzo ostrym sosem. Podane na liściu palmowym.
Na straganach, które były dosłownie wszędzie, można było kupić egzotyczne owoce. Jednym z naszych ulubionych był rambutan, przypominający z wyglądu niedojrzały owoc kasztana, mający w środku słodki, zbity miąższ. Mangostan zaskoczył nas z kolei tym, że smakuje jak jogurt, a smoczy owoc robił wrażenie samą nazwą i wyglądem. Nie trzeba dodawać, że smakował jak nic podobnego. Pragnienie można było gasić sokiem ze świeżych kokosów. Sprzedawca na miejscu odłupywał „wieczko” maczetą, wsadzał słomkę i voilà!
Pokoje dostępne, czyli niedostępne
Hotele wstępnie zabukowaliśmy już w Polsce. W części z nich spaliśmy, a inne zamieniliśmy na te znalezione już na miejscu. Ludzie oferujący nocleg są wszędzie – wystarczy pójść, obejrzeć pokój i ustalić cenę.
Wszystkie miejsca, nawet jeśli określane były jako dostosowane, miały bariery architektoniczne. Łazienki jednak były duże i przestronne. Właściciele miejsc noclegowych są bardzo gościnni i życzliwi.
Do Agusa na Bali wracaliśmy jeszcze spać dwa razy – przed wyjazdem na festiwal i na noc przed wylotem do Polski. Ostatnim razem, gdy do niego jechaliśmy, czuliśmy się tak, jakbyśmy wracali do domu. Nie mogliśmy sobie odmówić wspólnej fotografii – po lewej nasz kierowca Putu, w środku gospodarz, Agus.
Ołtarzyk w samochodzie
Podróżowaliśmy głównie samochodem z wynajętym kierowcą. Cenę uzgadnialiśmy z góry – im dłuższy odcinek, tym cena za kilometr była mniejsza. Kierowców polecali nam ludzie, u których spaliśmy. Taksówki nie są drogie, należało też pamiętać, by cenę uzgadniać wcześniej. Zdarzyło się, że po dotarciu kierowca żądał więcej, niż początkowo było ustalone. Z pakowaniem wózków nie było problemu, bo auta są duże, zazwyczaj terenowe lub minivany.
Najczęściej jeździliśmy z Putu, przemiłym człowiekiem poznanym przez Agusa z pierwszego domu gościnnego. Dokądkolwiek jechaliśmy, opowiadał nam przez cały czas o życiu i tradycjach w Indonezji. W samochodzie zawsze woził ołtarzyk poświęcony bóstwom, by sprzyjały szczęściu na drodze.
W czasie podróży nasze twarze przyklejone były do szyb. Można było napawać się przepięknymi widokami świątyń, tarasów ryżowych, wiosek, które wyglądają zupełnie inaczej niż główne miasta.
Za ile takie wczasy?
Przelot
Największym kosztem jest sam lot. Bilet można kupić już i za 2,5 tys. zł, lecz mając określony termin za taką kwotę trafimy jedynie lot tanimi azjatyckimi liniami z dwiema-trzema przesiadkami, trwający 40 godzin. Na to sobie nie mogliśmy ani nie chcieliśmy pozwolić. Za ponad 3 tys. zł na Bali zawiózł nas KLM. Lot nie trwał długo – ledwo niecałą dobę... Za to z jedną tylko przesiadką.
Festiwal
Trochę kosztował nas także sam festiwal. Za czarter na Sulawesi „skasowali nas” na ponad tysiąc złotych, a sama wejściówka na teren imprezy, wraz z opłatą za pole namiotowe i transport z/na lotnisko, kosztowały 900 zł.
Nocleg
Noclegi to wydatek rzędu 40-50 zł ze śniadaniem i obowiązkowo z klimatyzacją. Raz – w Ubud – szarpnęliśmy się na resort z basenem przed drzwiami pokoju za... 90 zł. Spędziliśmy tam dwie noce.
Jedzenie
Niedużo wydaje się na posiłki – porządny obiad to około 10-15 zł, bywały i takie za 6 zł, a od stołu odchodziliśmy syci. Drogie jest jedynie piwo – na wyspach nie ma składników do jego produkcji – dostępne jest tylko jednej marki, i to za 12 zł za półlitrową butelkę.
Transport
Kierowca za 20 km chciał 120 zł, za 70km – 200 zł. Optymalnie było podróżować we czwórkę, koszty się wtedy dobrze rozkładały. Taxi w mieście to 15-30 zł. Półtoragodzinny rejs szybką łodzią motorową na wyspy Gili, wraz z powrotem, to wydatek 130 zł od osoby, ale frajdy przy tym co niemiara.
Nurkowanie
Na jedno nurkowanie trzeba było wydać 35-40 dolarów, zaś wynajęcie łodzi, oczywiście z załogą, na całe popołudnie, by posnurkować, to zaledwie 60 zł od osoby.
Souveniry
W plecaku warto zostawić nieco miejsca na zakupy – kolorowe, oryginalne i niepowtarzalne ubrania można kupić za kwoty rzędu 15-20 zł, a niektóre souveniry, kadzidła, lokalne kawy i herbaty, to wydatki uszczuplające portfel niezauważalnie.
Relaks
Wejściówki na orientalne przedstawienia kosztują 20 zł, a za balijski masaż holistyczny całego ciała daliśmy 30 zł.
Czy było warto?
Podsumowując, owszem, nie jest to wypad do Pragi czy Berlina – liczyliśmy się z kosztami, jednak wraz z przygotowaniami wydaliśmy więcej, niż początkowo zakładaliśmy. Czy było warto? Odkładane przez wiele miesięcy oszczędności zostały bardzo dobrze spożytkowane, a wszelkie związane z tym wyrzeczenia są wynagrodzone przeżyciami, doświadczeniami i wspomnieniami na całe życie. Każdy z nas, mimo poniesionych kosztów, przyjechał z tej podróży bogatszy o wartości nieprzeliczalne na żadne waluty.
Epilog
Podczas międzylądowania w Singapurze było nam smutno. Nie tylko dlatego, że posadzili nas na nieco kuriozalne wózki. Nasza podróż dobiegała końca, a tam zostało jeszcze tyle miejsc do zobaczenia i nurów do zrobienia...
Sampai iumpa lagi Indonesia!
Komentarze
-
a Michał Szpak mimo nieco innej od ON 'inności' podbija Europę http://muzyka.interia.pl/raporty/raport-eurowizja-2016/wiadomosci/news-michal- szpak-w-amsterdamie-udany-test-przed-eurowizja-2016,nId,2182752odpowiedz na komentarz
Dodaj komentarz