Zapiski spod Wezuwiusza
Zobaczyć Neapol, pójść na dwa mecze, oddać cześć żołnierzom poległym pod Monte Cassino, a także obejrzeć słynne Pompeje, no i w końcu zjeść cudowną pizzę. A to wszystko za... niewiele ponad tysiąc złotych.
Pretekstem odwiedzenia Neapolu wraz z dwoma kolegami, Aleksandrem i Arturem, był mecz stołecznej drużyny piłkarskiej w eliminacjach rozgrywek Ligi Europy. W sierpniu 2015 r. wylosowano trzech przeciwników Legii Warszawa. W Belgii byliśmy w poprzednim sezonie, a duński klub urzęduje w nieatrakcyjnych okolicach, zatem wybór mógł być tylko jeden. Do tego termin w grudniu, gdy u nas aura słaba, a tam południe Europy i ciepło.
Bezpośrednie loty w tym terminie najtańsze były z Katowic, za 300 złotych. Trzeba było się tam jednak dostać z Warszawy. Porannym pociągiem nie zdążylibyśmy, wieczorny poprzedniego dnia, wraz z dodatkowym noclegiem, nijak się nam uśmiechał, ale okazało się, że za 90 złotych nasz LOT ma rano połączenie pasujące idealnie. Odpadło też więc dojeżdżanie z dworca na lotnisko. Podczas 40-minutowego rejsu niewielkim samolotem ledwo zdążyliśmy wypić serwowane po starcie napoje, a już znów trzeba było zapiąć pasy. W Pyrzowicach na przesiadkę była godzina z hakiem.
Z racji tzw. niskiego sezonu, ceny w hotelach były zadowalające. Cztery noce ze śniadaniami dla trzech osób w trzech gwiazdkach w centrum miasta znaleźliśmy za 198 euro, niecałe 70 złotych na osobę za noc. Wspaniale! Taksówkarz przywiózł nas z lotniska za umówione 20 euro, ale po kursie domagał się jeszcze 2 euro na espresso. Niech ma.
W recepcji okazało się, że w ramach rezerwacji mają dla nas lepszy pokój w zaprzyjaźnionym czterogwiazdkowym hotelu obok. Ha! Jeszcze wspanialej!
Po rozlokowaniu w udekorowanym świątecznie obiekcie wyszliśmy zobaczyć z zatoki miasto z wulkanem.
W drodze na nabrzeże, przechodząc przez terminal promowy, natknęliśmy się na ciekawą myśl włoskich drogowców. Nie odgadliśmy, co przyświecało projektantom tego przejścia.
Wezuwiusza tego dnia spowiły obłoki, pocieszyliśmy się wyobrażeniami, że mógłby tak wyglądać w czasie aktywności i że widok prawdziwej erupcji byłby zdumiewający.
Miasto jest rozległe, rozłożone malowniczo na łagodnych zboczach wokół zatoki. Bez wątpienia od pierwszych pokoleń osadników po dziś inspiruje do twórczości.
Przebyte kilometry, pora dnia i ostatecznie żołądki kierowały nasze myśli coraz uporczywiej ku jedzeniu, zatem znalazłszy nad wodą knajpkę z widokiem na statki nie namyślaliśmy się ani chwili. Oczywistym zamówieniem była, a jakże, pizza. Tak wygląda quattro stagioni za 7 euro, a smakuje jeszcze lepiej. Zostały po niej na talerzu jedynie okruszki. Nasyceni i zadowoleni ruszyliśmy dalej.
Miejskie ulice i trotuary w znacznej mierze są czarne – zbudowane z wytrzymałych bazaltowych skał wulkanicznych. Asfaltowe są szerokie arterie, kilkupasmowe aleje i główne trakty, lecz drogi między kamienicami i ciągi piesze wyglądają jak na zdjęciu. Może i efektownie, niepowtarzalnie, lecz niełatwo pomyśleć, by ktoś określił je wygodnymi. Choć trudno się dziwić, jeśli budulca jest na miejscu pod dostatkiem.
Robiło się późno, pod białym całunem między kolumną średniowiecznej bazyliki a podjazdem do jej wejścia ktoś już sobie spał; piękne, zacne i dobre na nocleg miejsce, nie wieje. Tylko młodzież miała jutro wolne.
Dzień drugi był dniem meczowym. Jeszcze tego samego dnia znaczna grupa kibiców umówiła się na spotkanie i oddanie hołdu polskim żołnierzom, poległym w bitwie o Monte Cassino na tamtejszym, odległym o 100 kilometrów cmentarzu. Plan zakładał wypożyczenie auta, dotarcie i zwiedzenie miasta Cassino, jak i opactwa na szczycie góry, potem zebranie całej grupy i odśpiewanie Mazurka Dąbrowskiego.
My w trójkę ruszyliśmy z samego rana, by na spokojnie spędzić sobie tam dzień. Na miejscu weszliśmy do niewielkiego pawilonu poświęconego Polakom, gdzie przedstawiony był rys historyczny. Nietypowe emocje i odczucia ogarniają serce w takim miejscu...
Z parkingu na cmentarz schodzi się taką drogą. Innej nie ma, więc chłopaki zakasali rękawy i mnie znieśli.
Udaliśmy się potem jeszcze wyżej. Parkingowy nie wziął opłaty, poinformował że możemy podjechać autem jeszcze pod same wrota opactwa Montecassino, z czego skorzystaliśmy. Spodobała mi się poszerzona koperta z dodatkowym miejscem na otwarcie drzwi.
Wnętrze klasztoru, krużganki, dziedzińce – zachwycające.
Z balkonów rozpościera się urzekający widok na dolinę, pasma górskie na horyzoncie i przede wszystkim na położony nieopodal na sąsiednim zboczu „amfiteatr” mogił Polaków.
Po odwiedzeniu tak niezwykłego miejsca, zjechaliśmy do miasta, by znaleźć lokalną jadłodajnię. Wpadła nam jedna w oko, ni to piekarnia z pieczywem i ciastkami, ni to bar z alkoholami, ni to restauracyjka. Wszystko w jednym. Po próbie zapytania, co można dobrego zjeść przy stoliku, kobieta za ladą wypaliła:
- Polacco?
- Si, si!
- O, ja też jestem z Polski!
No proszę, jak miło. Okazało się, że mieszka i pracuje w Cassino od 12 lat, wyszła za Włocha, jest szczęśliwa. Chcieliśmy zjeść spaghetti lub coś z makaronem – w menu nie było, lecz powiedziała, że zapyta kucharza, czy zrobi nam coś takiego. Po niedługim czasie na naszym stole wylądowały takie oto pasta con pomodori, za 1,19 euro. Pycha.
No dobra, trzeba znów podjechać na górę, na miejsce zbiórki przed wieczornym meczem, bo już zbliżała się ustalona godzina. Ostatni raz sprawdziliśmy, czy mamy pod ręką kupione w Polsce bilety. Byli praktycznie wszyscy, ruszyliśmy więc konwojem około 40 aut w stronę Neapolu.
Celem był wielki parking przy podmiejskim parku rozrywki, gdzie władze miejskie zorganizowały transport dla wszystkich przyjezdnych kibiców, mających bilet na to spotkanie. Włosi byli tak mili, że na tablicach informacyjnych na autostradzie dawali znać, gdzie zjechać i zatrzymać się. Tam przesiedliśmy się w niskopodłogowe autobusy i jeden po drugim policja eskortowała nas na Stadio San Paolo di Napoli.
Mecz do zbyt udanych nie należał, dostaliśmy pięć bramek, strzelając dwie, i to było na tyle w tegorocznym udziale naszej drużyny w rozgrywkach Ligi Europejskiej. Większość kibiców, w tym i my, po wyjściu ze stadionu myślała już tylko o tym, by stamtąd zniknąć i w pielesze wniknąć.
W piątek czekało nas spotkanie z zasypaną w 79 roku naszej ery starożytnością. Oddaliśmy rano wypożyczone auto i na stacji kolejowej kasjerkę, nic nie rozumiejącą po angielsku, poprosiliśmy o bilety Neapol – Herculanum, Herculanum – Pompeje i powrotny Pompeje – Neapol. 1,80, 2 i 2,60 euro. Udało się.
Do pociągów ludzi na wózkach może podnieść takie urządzenie, lecz chłopaki mają krzepę i nie załatwialiśmy tej pomocy.
Bilety kasuje się w kasownikach na każdym peronie, przed wejściem do wagonu, o czym nie od razu się dowiedzieliśmy. Nie spotkaliśmy nikogo choć trochę podobnego do konduktora w czasie naszych przejażdżek, zatem zostały nam souveniry w postaci dziewiczych kartoników.
Herculanum zostało przykryte wraz z Pompejami na wiele stuleci. Co z niego zostało, można całkiem wygodnie obejrzeć z alei położonej nad odgrzebanymi ruinami.
Następnie poszliśmy w stronę portu pogrzać się w słońcu nad morzem. Jezdnie wraz z chodnikami Ercolano, bo tak współcześnie nazywa się miasteczko, tak samo „urocze”, jak w Neapolu.
Plan spaceru po redzie portowej omal nie spalił na panewce. Zupełnie nie było widać drogi do niej, chłopaki zaczęli szukać jakiejkolwiek wokoło stacji, wszędzie zasieki, zejścia, szlabany i inne. No, nie było jak.
Zauważył nasze zmagania starszy człowiek, który siedział sobie na ławeczce na peronie czytając prasę. Podniósł się, poczekał, aż koledzy wrócą i pokazał, by iść za nim. Obeszliśmy budynek stacji, kościół, kilka budynków i oczom naszym ukazał się tunel, prowadzący pod cały ten teren i tory kolejowe. Ucieszeni, już niedługo po tym wypatrywaliśmy wraz z miejscowymi rybek w przezroczystej wodzie. Na horyzoncie Neapol.
Nie mogliśmy sobie odmówić wspólnego zdjęcia z wulkanem w tle.
Nabrzeże Ercolano dostarcza interesujących widoków.
Gdy wracaliśmy inną drogą, niż tą, którą osiągnęliśmy cel, zatrzymała nas na chwilę taka ciekawostka. Nie przejedziesz i już, możesz ewentualnie przeskoczyć. No to hop!
Gdy czekaliśmy na pociąg w dalszą podróż, podeszła do nas dziewczyna z pytaniem, czy jesteśmy Polakami. Zwróciliśmy jej uwagę, bo... zajadaliśmy się zabranymi wafelkami Prince Polo. Wiedziała, że są polskie. Jak tylko dowiedziała się, dokąd jedziemy, powiedziała, by wysiąść na następnej stacji, bo z głównej jest fatalne wejście do starożytnych terenów, pod górę, po kamieniach i schodach. Powiedziała, że jest inne, znacznie lepsze, o którym nie wiedzieliśmy. Dzwoniła jeszcze do taty upewnić się, czy na pewno. Oferując swój czas i towarzystwo, urodzona tutaj pół Polka, pół Włoszka, pojechała z nami i zaprowadziła na miejsce. Dzięki, Karolina!
Współczesne Pompeje niczym nie różnią się od typowego włoskiego miasteczka.
Rzeczywiście, dobre wejście na teren wykopalisk, tak jak mówiła Karolina, nie zapowiadało jeszcze przepraw, jakie nas czekały. Bilety dla nas po... 0 euro.
Na arenie Anfiteatro di Pompei skonstruowano piramidę, w której wnętrzu wystawiono odkopane z popiołów i zastygłe w śmiertelnych pozach ciała mieszkańców, tak, jak je zastała erupcja Wezuwiusza, zakonserwowane przez temperaturę i pyły.
Panie obsługujące wejście okazywały niezadowolenie z mojej ochoty objechania pawilonu po jego konstrukcji także z zewnątrz, ale nic nie wskórały.
Samemu po wykopaliskach nie ma co próbować „śmigać”.
Ruiny są absolutnie niedostępne, duże różnice poziomów, schody, progi i niespotykana nawierzchnia.
Prawdziwa ścieżka zdrowia w wersji „hard”, tak dla mnie, jak i chłopaków.
Podjazd jest dla tych, którzy przekroczą pewien próg zręczności. Ale najpierw tu w ogóle ostatecznie dotrą.
We wnętrzach odkopanych domostw panuje nieopisana cisza, wprowadzająca w niezwykły nastrój.
Teren wykopalisk jest rozległy, zachodzące słońce zadecydowało o zakończeniu odwiedzin.
Przechadzając się uliczkami Pompejów w kierunki stacji kolejowej, weszliśmy do nowożytnej bazyliki. Oniemiałem z wrażenia, przytłoczony pięknem, ilością i jakością zdobień praktycznie każdej kolumny, ściany, sklepień. To też trzeba zobaczyć.
Ostatni dzień przeznaczyliśmy na przejażdżkę do odległego o 60 km Salerno. Pretekstem był udział w meczu włoskiej Serie B. Wpierw jednak chcieliśmy jeszcze zobaczyć kilka miejsc w Neapolu, do których pojechaliśmy metrem, za 1 euro.
Twierdzę, że widzę twierdzę. Znaczy Castel Nuovo. Można zwiedzić nieciekawy dziedziniec, kilka znacznie ciekawszych wnętrz, muzeum i restaurację.
Piazza del Plebiscito, świetne miejsce na rozpoczęcie wędrówek w każdym kierunku.
Niemal na każdym kroku widać, że miasto żyje na zboczach. Niełatwo dostępnych.
Lokalny produkt sezonowy, przed chwilą zrywany.
Około południa wróciliśmy na perony stacji, by wsiąść do pociągu. Nie byle jakiego, bo całkiem niskiego.
Ach, te włoskie wybrzeża... Cała droga na stadion, odległy o niemal 6 kilometrów, wiodła bulwarem. Było zbyt ładnie i zbyt ciepło, by jechać autobusem i nie skorzystać ze spaceru z takimi widokami.
Stadio Arechi di Salerno zbudowano u podnóża góry, a od morza oddziela go tylko bulwar, ulica i spory parking. Gdy nań dotarliśmy, mecz się właśnie zaczynał. Najtańsze bilety, po 14 euro, pomogli nam kupić ludzie z kolejki, co za chwilę okazało się problemem, gdyż uprawniały do wejścia na trybunę ultras, do której prowadziło sporo schodów. Dla nas to nie nowość i chłopaki by mnie wnieśli, ale ochrona widziała to inaczej i nie chcieli wpuścić. Dzwonili dokądś tylko i kazali czekać. Niezupełnie wiedzieliśmy, o co chodzi, bo po angielsku znali tylko słowa „no” i „stop”.
Po paru minutach zjawił się elegancki jegomość w trzyrzędowym garniturze, popatrzył na nas i zaprosił do środka. Był to właściciel lub szef obiektu, zadecydował o wpuszczeniu nas na nasze bilety na najdroższą trybunę, do której prowadzi długi i dość stromy podjazd bez jednego schodka.
Lokalni kibice dopingują bardzo żywiołowo, trybuna ultrasów była w ciągłym ruchu, przy bardzo obszernym repertuarze przyśpiewek. Naprawdę było na co patrzeć i czego słuchać. Zaskoczył nas też poziom samej rozgrywki. Ci drugoligowcy „oklepaliby” niejedną drużynę naszej polskiej ekstraklasy. Ostatecznie: Salernitana – Ascoli 2:0.
Po spotkaniu, nieśpiesznie wracając na stację kolejową uliczkami, po zmroku rozświetlonymi bożonarodzeniowymi dekoracjami, których rozmaitości nie sposób opisać, zatrzymaliśmy się spróbować tutejszej pizzy. Szczęśliwie trafiliśmy do lokalu, gdzie przygotowuje się je od zera na oczach głodomorów, dane nam nawet było niemal dosłownie oglądać, jak się pieką, ze stolika, przy którym na nie czekaliśmy. Magnifico delizioso.
W niedzielę rano pozostało się spakować i udać na lotnisko na lot do Katowic, skąd do Warszawy wróciliśmy Pendolino, na które bilety kupiliśmy w kasie na miejscu, za co „skasowano” nas średnio po 80 zł.
Otoczenie terminalu żegnało nas piękną śródziemnomorską roślinnością, jakby wołając, by nie wracać do tych grudniowych mrozów w naszych szerokościach.
Szkoda było opuszczać miejsce pełne tak pomocnych ludzi, bajecznych widoków, świetnego jedzenia i wielu innych walorów, rekompensujących niezupełnie przyjazne osobom na wózkach miasto i okolice. Przez cały pobyt widziałem tylko jednego chłopaka na wózku, i to na elektrycznym. Lecz z fajną ekipą, jak nasza – dziękuję, panowie za wspólne przygody! – mając do dyspozycji około półtora tysiąca złotych – zdecydowanie warto!
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- W 2025 roku nowe kryteria dochodowe w pomocy społecznej
- Rehabilitacja lecznicza Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. O czym warto wiedzieć
- Czego szukają pod choinką paralimpijczycy?
- Gorąca zupa, odzież na zmianę – każdego dnia pomoc w „autobusie SOS”
- Bożenna Hołownia: Chcemy ograniczyć sytuacje, gdy ktoś zostaje pozbawiony prawa do samodzielnego podejmowania decyzji
Komentarz