Ewa Nowicka-Rusek, Człowiek bez barier 2007
Mieć bogactwo w sobie
"Świat może być z całym swoim bogactwem materialnym ubogi, nawet nędzny. Bogate życie wewnętrzne - to jest to."
Pani profesor chętnie wspomina czas, gdy w trakcie badań terenowych na Syberii obserwowała życie Jakutów. - Spotkałam ludzi z tajgi mieszkających w bardzo ubogich domach, żyjących w trudnym klimacie, w tak skromnych warunkach, że można by powiedzieć: to głusza, ale mieli bogate życie wewnętrzne, głębokie przemyślenia, mądrość, subtelność myśli i zachowań. Powtarza, że świat z całym swoim bogactwem materialnym może być ubogi, nawet nędzny. Bogate życie wewnętrzne - to jest to. W niej samej jest go wiele - ciekawość świata, otwartość na innych ludzi i prawdziwa miłość do życia.
Dom rodzinny
Ewa Nowicka-Rusek od rodziców nauczyła się, że najważniejsze jest to, co się ma w sobie. "Wszystko możesz stracić w jednej minucie, ale tego nie stracisz", powtarzał ojciec. Wiedział, co mówi. Rodzice dwukrotnie tracili cały majątek: raz w 1939 roku, a później w Powstaniu w 1944. Ewa wiele im zawdzięcza. - Dali mi warunki do edukacji i życia zintegrowanego - wyznaje. - Dążyli do tego, bym prowadziła normalne życie, na tyle, na ile mogę. Wzrok zaczęła tracić już w szkole podstawowej. Prawdopodobną przyczyną był zanik siatkówki na tle zapalnym. Choroba postępowała bardzo powoli. Do tej pory postępuje. Ewa mówi, że jeszcze coś widzi: układ różnych form przyrodniczych, światło i cień. Ale to wszystko jest mało wyraźne, zupełnie niepraktyczne.
Jeszcze w szkole podstawowej lekarze zabronili jej czytać przy sztucznym świetle, więc wszystkie obszerne lektury ojciec czytał na głos. Czytał godzinę-dwie dziennie. - Siadałyśmy z mamą wieczorem i słuchałyśmy - wspomina. - Lubiłyśmy go słuchać, a on lubił czytać.
Na studiach przestała samodzielnie czytać. Pojawili się koledzy i przyjaciele ze studiów, z którymi często razem się uczyła. Rodzice też okazali się pomocni. Ojciec czytał teksty angielskie, a mama francuskie. Ewa mówi, że dostała od rodziców mądrą pomoc. - Nie próbowali mnie we wszystkim wyręczać ani nie spychali gdzieś na margines. Byłam zawsze w środku życia, a nie odseparowana - opowiada.
Szkoła
Od IV do VII klasy chodziła do szkoły na Tamce, specjalnej placówki dla dzieci niedowidzących. Źle wspomina ten okres. - W szkole byli fantastyczni nauczyciele i bezsensowne dzieci - opowiada. - Dla mnie to było getto. Trafiały tam dzieci, które z różnych powodów nie radziły sobie w normalnych szkołach.
Ewa zawsze była inna, ambitna. Lgnęła do ludzi sprawnych. Chciała chodzić z nimi do wybranego liceum. - Zdecydowałam się na Żmichowską - opowiada. - Trochę miałam stracha. Wiadomo - renoma, wysoki poziom. Ale tam odetchnęłam. Miała poczucie, że inni są życzliwi, że chcą pomóc. Dobrze radziła sobie w tej szkole. - Okazało się, że nie było żadnego problemu, aby przeczytano mi coś z tablicy - mówi. Wspomina jedną klasówkę z trygonometrii. Trzeba było szukać danych w tablicach. - Maleńkie cyferki, słabe oświetlenie w klasie - dla mnie to był horror. Wtedy cudowny matematyk - pan Krygier, starszy, poważny człowiek, podszedł do mnie i mówi: "Proszę mi pokazać, jak się szuka, a ja wszystko znajdę". Pamięta też swoją wychowawczynię, mądrą polonistkę, Barbarę Luftową. - Mam pogodne usposobienie, zawsze doświadczałam sympatii, przyjaźni i pomocy. W domu dostałam dużo miłości, a miłość - wiadomo - oddaje się.
Rozumna pomoc
Doświadczenia szkolne przekonały Ewę, że specjalna edukacja robi wielką szkodę. Dziecko niepełnosprawne, otoczone podobnymi do niego, nie jest w stanie nauczyć się funkcjonowania w normalnym świecie. Przyjmuje postawę oczekującego pomocy zamiast zadaniową. A człowiek niepełnosprawny musi, jej zdaniem, więcej niż inni myśleć.
- Musi kombinować, jak tę swoją niepełnosprawność obejść - tłumaczy. - Ci, którzy nie myślą na zdwojonych obrotach, załamują się. Kluczową sprawą jest mądra pomoc otoczenia dawana osobom niepełnosprawnym. - Pomoc rodzi sympatię do świata - stwierdza. To powinno się zaczynać już w domu, a potem trwać w szkole. Właśnie dlatego dzieci niepełnosprawne nie powinny być zamykane w placówkach odizolowanych od świata zewnętrznego. Sprawni i niepełnosprawni muszą od początku uczyć się żyć razem. Pierwsi - dzięki temu będą mieli większą wiedzę o świecie, a drudzy - szansę na normalne funkcjonowanie. - Integracja, która zaczyna się już na samym początku życia społecznego, ma szansę powodzenia. Izolacja to koniec.
Ewa Nowicka-Rusek styka się czasami z osobami z niepełnosprawnością, które nie potrafią samodzielnie żyć. Z drugiej strony dostrzega też ludzi sprawnych, którzy często nie wiedzą, jak zachować się wobec niej - osoby niewidomej.- Wiem, że większość ludzi ma najlepsze intencje, ale zwyczajnie nie wie, jak pomóc - mówi. - Nie potrzebuję na przykład w autobusie, by ktoś uroczyście mnie sadzał. Wolę stać, ale być bliżej wyjścia.Przypomina sobie, jak kiedyś w tramwaju starsza pani po prostu położyła jej rękę na barierce. To była najlepsza pomoc, jakiej mogła doświadczyć. Ludzie, widząc niepełnosprawnego człowieka, chcą coś zrobić. Ważne jest, by umieli zrobić to, co akurat jest potrzebne. - Ale skąd takie osoby mają wiedzieć, jak można pomóc? - pyta. - Nie wiedzą tego. Trzeba je dopiero nauczyć. Muszą, mając 8 lat, zobaczyć w szkole dziewczynkę, która nie widzi, i zapytać ją albo koleżankę: "A tę Krysię to trzeba wszędzie prowadzić za rękę czy ona da sobie sama radę?". A Krysia poza tym uśmiecha się, opowiada dowcipy i jest normalną dziewczynką, z którą można się przyjaźnić.
Pasja
W szkole Ewa interesowała się historią, była najlepsza z tego przedmiotu. Chodziła do szkoły muzycznej i grała na fortepianie. Jasne było, że ze względu na warunki fizyczne muzykiem nie będzie, ale chciała poznać etnomuzykologię. W końcu wybrała studia socjologiczne. - Trochę to był przypadek, a trochę mama mnie namówiła - opowiada.
Już na I roku zainteresowała się antropologią społeczną. Pociągała ją odmienność kulturowa. Po obronie magisterium została na Uniwersytecie Warszawskim. Kolejne stopnie robiła szybko. - Miałam wtedy jeszcze dużo czasu i nie miałam dziecka, więc energia poszła w podróże i naukę - wspomina. Doktorat obroniła w wieku 26 lat. Po stypendium w Stanach Zjednoczonych habilitowała się w 1978 roku, w 1993 roku została profesorem. Obecnie prowadzi pracę dydaktyczną w Instytucie Socjologii na Wydziale Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego oraz w Instytucie Psychologii Stosunków Międzykulturowych Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. Zaangażowana jest także w badania terenowe. W polu jej zainteresowań naukowych są zagadnienia religijności, mniejszości etnicznych, tworzenia się nowych narodów. Bada między innymi kulturę i problemy Romów i Greków z Polski, Indian i rdzennych narodów syberyjskich: Buriatów, Jakutów, Koriaków, Ewenków. Jest też autorką licznych publikacji, m.in. "Świat człowieka - świat kultury" (2006), "U nas dole i niedole. Sytuacja Romów w Polsce" (2000) i "Polacy czy cudzoziemcy. Polacy za wschodnią granicą" (2000).
Ewa Nowicka-Rusek wyznaje, że najtrudniejszy w jej pracy jest pomysł. - Wtedy ma się wszystko - mówi. - Ale on jest rzadkością, każdy na pomysł czeka. Sama ma wiele pomysłów i raczej brakuje jej czasu na ich realizację. Najbardziej uciążliwym zajęciem są prace edytorskie. Podkreśla, że rozwój elektroniki zrewolucjonizował jej sposób pracy nad tekstami. Bardzo pomocne okazało się Biuro ds. Osób Niepełnosprawnych na UW. - Elektronika i Biuro postawiły mnie na nogi - wyznaje prof. Nowicka-Rusek.
Praca, jak mówi, jest jej pasją. - Jeśli nie byłaby to forma życia, to tylko zawracanie głowy. Trzeba chcieć poznawać. Uwielbia pracę terenową, bo wiąże się z podróżami, poznawaniem miejsc i ludzi, odkrywaniem różnorodności świata. Lubi też dydaktykę, bo ma kontakt z młodzieżą. - Lubię i szanuję moich studentów. Mam nadzieję, że z wzajemnością.
Przede wszystkim aktywność
W trakcie ostatnich wakacji była ze studentami na naukowym obozie terenowym; poruszali się na rowerach. Dziennie pokonywali kilkunasto- lub kilkudziesięciokilometrowe trasy. Pani profesor jak zwykle jeździła na tandemie. Jeśli była możliwość, to wieczorami pływała. Uwielbia zmęczenie fizyczne. - Jestem z natury ruchliwa, ale to wynika raczej z temperamentu. Ojciec i matka też tacy byli - tłumaczy. Dwa razy w tygodniu chodzi na gimnastykę dla kobiet na Uniwersytecie Warszawskim. Jest w grupie osób pełnosprawnych. - Gdy nie wiem, jak coś zrobić, to służę instruktorce jako model albo się dopytuję. Próbowała wprowadzić na Uniwersytecie gimnastykę dla niewidomych, ale jej pomysł nie spotkał się z uznaniem. "Kto będzie przychodził?", usłyszała. Ubolewa nad tym, bo osoby niewidome z reguły mają mało ruchu na co dzień. Chodzi po górach. W trakcie ostatniej wyprawy na Syberię towarzyszył jej syn Wojtek. - Znam tamtejsze góry, ale w tym roku były bardzo ciężkie warunki. Syn bardzo mi pomógł. Zawsze to silna męska dłoń - opowiada. Bardzo lubi też narty. Na zjazdowych już od kilkudziesięciu lat nie jeździ.
- Raz nie zauważyłam granicy lasu i nie chcę tego więcej powtarzać.
Przestawiła się na biegówki. Mówi, że potrzeba uprawiania sportu musi wejść człowiekowi w krew. - Nie może to być katowanie się - przekonuje.
Autostop
- To trochę taki hazard. Jestem uzależniona od autostopu - wyznaje. Mówi, że poznaje wtedy najciekawszych ludzi. - To taka autoselekcja, na stopie zawsze zatrzymują się fajni ludzie. Trzeba jednak wiedzieć, z kim nie wolno wsiąść do samochodu albo kiedy należy wysiąść. Najlepiej podróżowało jej się po Grecji. Tam, jak mówi, cudzoziemiec to święta krowa. Kiedyś ją i koleżankę zabrał pewien stary Cygan. - To była kosmiczna postać. Czego on nie opowiadał... Miał żonę i piątkę dzieci, a właśnie jechał do swojej ukochanej. Gdy wjechali do miasta, skręcił w boczną uliczkę, opuścił szybę i włączył głośno cygańską muzykę. "Lubicie taką muzykę?" - spytał. "Lubimy!" - odpowiedziały.
- Nie wiedziałyśmy, co się dzieje. Stosy przedmiotów, masa dzieci. Inny świat! Wszyscy nagle obskoczyli samochód, a Cygan powiedział, że wróci, jak tylko zawiezie dwie cudzoziemki na przystanek autobusowy. Podróżowała stopem już po wielu krajach. Między innymi po Danii, Serbii, a dawniej także po Polsce. Na Bornholmie są bardzo drogie autobusy, więc starała się korzystać z tańszych sposobów przemieszczania się. - Tam ludzie za bardzo nie wiedzieli, o co chodzi, ale my
wyzwalałyśmy "uśmiech numer 145b" i jeździłyśmy - śmieje się. - Na każdą okazję mamy inny uśmiech. Lubi turystykę, jak to określa, "nie z biurem", lecz tu autobusem, tu
autostopem. Dzięki temu więcej poznaje. Uczy się też nowych języków. Poza angielskim, rosyjskim i francuskim, którymi biegle włada, w czasie podróży nauczyła się porozumiewać m.in. po serbsku i trochę po grecku.
Jestem nietypowa
W trakcie wakacji na Bornholmie pani profesor poszła z koleżanką, amerykanką irańskiego pochodzenia, do muzeum. Chcąc zapłacić za bilet wstępu, wyjęła banknot z portfela i zapytała koleżankę, czy ma w ręku 10 czy 20 euro. Kasjerka zorientowała się, że ma do czynienia z niewidomą osobą. Zaczęła przepraszać, że wcześniej nie zauważyła. "It's OK - powiedziała koleżanka. - She's abnormal blind". Ewa polubiła określenie "nietypowa niewidoma". Mówi, że jest esencją tego, kim jest i jak się czuje. Mimo braku wzroku żyje w normalnym świecie. Jest świadoma swoich ograniczeń i aktywnie stara się radzić sobie z nimi. Przyznaje, że jest niepełnosprawna. - Ale dopiero na 10. czy 24. miejscu -podkreśla. - Najpierw jestem człowiekiem, kobietą, matką, żoną, naukowcem, przyjacielem i tak dalej. To moim zdaniem jest najistotniejsze, by nie definiować siebie jako człowieka niepełnosprawnego na 1. miejscu. To też jej sukces. Dzięki takiemu podejściu do życia ma dobry dom, wspaniałego syna i pracę, którą kocha.
Tekst pochodzi z książki pt. "Człowiek bez barier. Sylwetki laureatów Konkursu z lat 2003-2007", wydanej w 2007 r.
Komentarze
brak komentarzy
Dodaj komentarz