Ireneusz Betlewicz
Rzeczywistość to za mało
"Twórczość to moja spowiedź, niechętnie ją oddaję."
Już w dzieciństwie rozważałem wszystko od podstaw i nie potrafiłem szybko decydować – mówi Ireneusz Betlewicz, uśmiechając się. Wstydliwie czy zawadiacko?
Wspominam dziś ciepło o tym, mimo że nadal nie mogę sięgnąć krawędzi pucharu poznania – nazywam go rozmaicie, a prawdę jedyną, w „nienazywalnym” niebie, kiedyś pojmę, dziś podaną przez jedynie naskórkowo sczytywaną „ciszę”. Wciąż o tym piszę, maluję; nadal, i ciężej mi przychodzi po imieniu nazywać. Dziś pewna niemoc odbarwia mi włosy na głowie, a czuję, że są bycia jednoczesne – te jakieś niepojęte trwania; i tak mnie to pochłania, aż zamęcza, i wyrzuca, ponad granicę wytrzymałości.
(– Puls Cichego Słowa – Wrzesień...)
Poszukiwania
Ireneusz poznawał różne materie i techniki sztuki. Chciał znaleźć odpowiadające mu i wyrażające stan ducha. Także te, które umożliwią tworzenie. Próbował tkania gobelinów, rzeźbienia, projektowania wystroju wnętrz, akwareli. Teraz głównie rysuje piórkiem. Trzymając obsadkę w ustach, stawia tysiące punktów tworzących ludzi, zwierzęta lub drzewa. Gdy projekt jest w głowie, idzie szybko. Zwykle wizja powstaje dopiero z pojawiających się kropek. Narysowane przedmioty zazwyczaj mają kontakt z podłożem, czasem mocny jak korzenie dorodnego drzewa, czasem – wyrażony cieniutką linią. Często dążą do góry.
(...) szczytu sięgając
światłem biczowany
fruwam między upadkami
(fruwam między upadkami, 2005)
Niekiedy jego postacie, raz baśniowe i łagodne, innym razem jak z mrocznych opowieści, dźwigają miasta na nieproporcjonalnie dużej głowie czy pancerzu. Raz głowa oderwana od ciała i trzymana w rękach z przerażeniem patrzy z góry na ciało. Innym razem – w górę. – Na Opatrzność – wyjaśnia autor. Na część rysunków nakłada kolory. Woli niejasne obrazy, z których zaledwie wyłania się zamysł – nie ograniczają odbioru. Nie rezygnuje z wyraźnych. Za ich pośrednictwem chce dotrzeć do mniej dociekliwych odbiorców.
– W rysunku już znalazłem formę – podkreśla. W malarstwie olejnym jeszcze szuka techniki. Nie lubi malować realistycznie. Boi się kiczu, nieporadności i naiwności w tworzeniu. Wraca więc do już namalowanych prac. Jest wstrzemięźliwy w ich sprzedawaniu. – Twórczość to moja spowiedź, niechętnie ją oddaję.
Potrzeba twórczości
Wychował się z czwórką rodzeństwa w ostródzkim bloku. Choroba mięśni ujawniła się, gdy miał cztery lata. Rodzice nie traktowali go ulgowo. Tego samego wymaga od siebie i innych. W młodości poczuł potrzebę tworzenia i zaczął pisać wiersze. We wstępie do tomiku z 2005 roku pisał:
Korzystając z bieli kartki
przyzwolenia, przedstawiam garść zebranych [... ] obrazów, przeliterowania skrótów posuplonej codzienności.
(fruwam między upadkami, 2005)
Potem tkał, malował i rysował. Poznał Leopolda Buczkowskiego, pisarza i rzeźbiarza. – Zbudował moją siłę, wiarę, wyciągnął z prowincjonalnej małości – mówi Ireneusz Betlewicz.
Same zmiany
W 1988 roku Ireneusz wziął ślub i przeprowadził się do Warszawy. Życie rodzinne i nowe otoczenie dostarczyły mu dodatkowej energii do pracy. Większość czasu był w domu sam, mógł spokojnie i intensywnie tworzyć. Czuł się swobodnie, był naturalny w malowaniu. Otworzył dom na gości. Często odbywały się u niego biesiady artystyczne. Dzięki kontaktom z innymi twórcami rozwijała się świadomość i wiedza artystyczna Ireneusza. Satysfakcja z wychowywania córki, rodzinne wyjazdy na wystawy i plenery wzmacniały go psychicznie. W 1999 roku zdobył nagrodę Przeglądu Małych Form Plastycznych w Wenecji, która była przepustką do wystaw w prestiżowych miejscach. Dla autora był to dowód na wartość jego sztuki. W tym samym roku wydał pierwszy tomik poezji, a w 2001 roku został Zasłużonym Działaczem Kultury. – W związku między ludźmi musi być ciągle odświeżane źródło, żeby on przetrwał – dzieli się refleksją.
Jeśli jest droga do nieba
to na niej jest z pewnością
kilka piekielnych zakrętów
(i wszystko nadzieją podparte, 1999)
Tak się złożyło, że Ireneusz Betlewicz musiał zorganizować sobie życie na nowo. Wrócił do Ostródy. Zmienił otoczenie towarzyszące mu przez kilkanaście lat. Przez chwilę jego twórczość napełniła się strachem i goryczą. – Malowałem, ściskając zęby – bardzo musiałem. To mi dano i to mi zostało – mówi. Na wystawy i wyjazdy jeździ z różnymi ludźmi. Bywa, że nie czuje się z tym komfortowo. Artysta twierdzi, że samodzielne życie nic specjalnego dla niego nie znaczy. Ale cieszy go, że potrafi wszystko przewidzieć i zaplanować. – Jest cicha satysfakcja, że daję radę żyć i tworzyć. Wydał kolejne dwa tomiki poezji. Od kilku lat pisze książkę poetycką. Dla niej szuka ostatecznej formy. Mimo że dobrze sobie radzi, wciąż ogląda się za swoim miejscem.
(...) przyznam się Panu, że czuję się coraz bardziej samotny. (...) Wydaje mi się, jakbym tu został zrzucony z kosmosu: jedynie wprzódy zapoznany z tym miejscem, jakby za pomocą slajdów. (...) Coraz bardziej odczuwam brak jakiegokolwiek powiązania emocjonalnego z tym miejscem – choć tyle wiem o nostalgicznym uczuciu więzi z miejscem urodzenia. Nic takiego nie czuję; czyżbym był odmieńcem pozbawionym duszy? (...)
(List do..., 2004)
Choć jest daleko od towarzyskiego życia artystycznego i odczuwa brak dynamicznego rozwoju, to stara się podtrzymywać kontakty. Mieszka w domku z ogrodem, w którym jest oczko wodne, bocianie figurki (przemalowane przez córkę) i świątek od znajomego, spaceruje między wiśnią i jabłonkami, z których lubi jeść owoce. – Jestem szczęśliwy, gdy zapomnę o kalkulacjach, spekulacjach, rzeczywistości. Gdy mogę wieczorami wejść w klimat i trans malowania, być wędrowcem poszukującym lądu. Chciałbym, żeby twórczość nie była tak wymagająca fizycznie. Miałbym więcej radości z aktu twórczego: być myślą, a nie myśleć o narzędziu.
Nagroda dla wędrowca
Rysując, malując i pisząc, stara się znaleźć czy zrozumieć, co jest najważniejsze. Wierzy w Opatrzność, choć mówi: – Nie odwalam pacierzy, modlę się sztuką. Ireneusza Betlewicza boli obłuda, prostota i płytkość, z jaką niektórzy ludzie odnoszą się do sztuki, religii, egzystencji czy zrozumienia sensu życia. Jak mówi, jego twórczość przyjmują ci pogodzeni z niedoskonałością życia i tymczasowością. Bardzo ceni współdociekanie, żarliwość szukania odpowiedzi na nurtujące pytania. Chętnie podejmuje z odbiorcami temat swojej sztuki i próby jej interpretacji. Jednak nie lubi ckliwości i skupiania się nad nim samym. Wie, że brak mu menedżerskich umiejętności. – Gdy ktoś usłyszy o rysunkach czy obrazach i chce sobie coś wybrać, zapraszam na wystawę. Ale gdy wybrzydza – nie będę zapraszał do domu, pokazywał wszystkich szuflad. Nie jestem cierpliwy: namalowałem – jestem rozgrzeszony.
Miał już dużo wystaw w Polsce i za granicą, ale życzyłby sobie zainteresowania ze strony najlepszych galerii z większych miast Polski, a cichym marzeniem są wystawy w Paryżu, Mediolanie, Rzymie lub Wenecji. – To byłby glejt, że jako twórca nie jestem niepełnosprawny. Byłaby to nagroda za wieloletnią dłubaninę – mówi. – Jednak marnie nie ginę, zginę twórczo, najlepiej podczas wędrówki – dam ostatni oddech na rzecz nowego oddechu – w innej rzeczywistości, tej bez ciała. Chyba sobie na to zasłużyłem.
Tekst pochodzi z książki pt. "Człowiek bez barier. Sylwetki laureatów Konkursu z lat 2003-2007", wydanej w 2007 r.
Komentarze
-
malarstwo
19.02.2010, 22:39Dorobek malarski SUPERodpowiedz na komentarz
Dodaj komentarz