Moja droga do Integracji
Integracja jest dziś znaną organizacją. Jej szybki rozwój zaskoczył nawet mnie. Przy okazji jubileuszu 15-lecia pragnę opowiedzieć, jak Integracja powstawała i po raz pierwszy także o swojej drodze do integracji...
Miałem 16 lat. Najbardziej wtedy pragnąłem zostać koszykarzem. Chodziłem na treningi prawie każdego dnia. Przy wzroście 190 cm, odpowiedniej budowie ciała i zaangażowaniu w treningi, zapowiadałem się na dobrego zawodnika. Jak moi koledzy chodziłem na koncerty polskich zespołów rockowych - m.in.: Perfectu, Lady Pank i Lombardu. W domu słuchałem radiowej Trójki, a zwłaszcza listy przebojów Marka Niedźwieckiego i programów Piotra Kaczkowskiego.
Byłem zwykłym chłopakiem, z marzeniami, dziewczyną, pasjami i planami na przyszłość.
Loretto
Koniec lipca 1982 roku. Sam środek wakacji. Dopiero co wróciłem z
rodzicami z Mazur, a już zapragnąłem znowu znaleźć się nad wodą, by
poszaleć i popływać. Umówiłem się z kolegą na wyjazd. Spakowaliśmy
plecaki, wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy do Loretto koło
Wyszkowa, małej miejscowości nad rzeką Liwiec, która tam wpada do
Bugu.
Każdego dnia chodziliśmy się kąpać nad rzekę. To był impuls. Nie zastanawiając się, wziąłem krótki rozbieg i odbiłem się mocno od brzegu. Nie poczułem żadnego bólu. W ułamku sekundy, jak w kalejdoskopie, przypomniały mi się fragmenty różnych wydarzeń z mojego życia. Chwilę później ogarnęło mnie ogromne zdziwienie, że nic mnie nie boli, lecz nie mogę się poruszyć. Moje ciało unosiło się na wodzie plecami do góry, a ja nie wiedziałem, co tak naprawdę się stało. Nie miałem pojęcia, dlaczego ręce i nogi są bezwładne i czemu nie mogę zaczerpnąć powietrza. Skacząc, wyciągnąłem ręce mocno przed siebie. One pierwsze powinny dotknąć gruntu i zamortyzować uderzenie. Stało się jednak inaczej. Uderzyłem głową o dno. Brakowało mi powietrza. Po chwili straciłem przytomność. Ocknąłem się, kiedy nadjeżdżała karetka pogotowia, fiat 125p. W izbie przyjęć w Konstancinie lekarz, gdy zakończył sprawdzać czucie w moich rękach i nogach, powiedział, że minie wiele czasu, zanim wrócę do domu. I że jestem sparaliżowany.
Złamałem czwarty i piąty kręg szyjny. Zwichnąłem jeszcze kręgosłup, choć to wydawało się błahostką. Lekarze szukali sposobu na uniknięcie operacji. Była taka szansa. Znieczulono mnie, a potem gumową wiertarką wywiercono w czaszce dwa otwory. To było makabryczne uczucie. Jedno z najgorszych, jakich w życiu doświadczyłem. W otworach zamocowano dwa druty, na ich połączeniu założono linkę, a do niej przyczepiono 6-kilogramowe obciążenie. Przez sześć tygodni leżałem w łóżku, a odważnik „ciągnął” moją głowę do tyłu, naciągając mi kręgi. Lekarze nie byli jednak zadowoleni z rezultatów „naciągania” kręgów przez obciążenie, dlatego podjęli decyzję o przeprowadzeniu operacji.
Przez sześć miesięcy oddychałem na leżąco, jadłem na leżąco i byłem myty na leżąco. Tak też spotykałem się z ludźmi i rozmawiałem. Wszystko odbywało się na leżąco. Ten koszmar trwał pół roku.
Rozmowy z odwiedzającymi mnie kolegami przestawały się kleić. Przychodzili oni coraz rzadziej, aż w końcu przestali. Widziałem, jak lekarze boją się mi powiedzieć: „Nie martw się, dasz sobie radę, wszystko będzie dobrze”. Nie chcieli także mówić, jak jest ze mną fatalnie. O powrocie do szkoły, klubie sportowym, przyjaciołach, myślałem już jak o czymś nierealnym. Także o dziewczynie, która przestała mnie odwiedzać. Pozostałem tylko ja i mój złamany kręgosłup.
Po dwóch operacjach postanowiono dopasować mnie do rzeczywistości, czyli sprawić, abym utrzymał się na wózku. Nauka „niewypadania” z niego oraz ćwiczenie poruszania lewą ręką zajęły mi dwa miesiące. To była ciężka praca z rehabilitantami. Później otrzymałem wypis.
Rodzice
Nie potrafiłem wyobrazić sobie powrotu do domu „na największym
wózku w historii świata”. Tak o nim pomyślałem, gdy dostałem go w
przydziale i zobaczyłem po raz pierwszy. Wózek ważył ponad 30 kg,
miał ogromne oparcie wystające ponad moją głowę, wielkie
podłokietniki z metalowymi bokami i duże koła. Był przerażającym
monstrum. Nie umiałem wyobrazić sobie siebie siedzącego w nim w
moim 9-metrowym pokoju i życia w kompletnie niedostosowanym
mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty.
Nowa sytuacja całkowicie zaskoczyła moich rodziców. Pępowina między nami już dawno została odcięta, a tu nagle mieli sparaliżowanego i ważącego 85 kg nastolatka. Teraz było o wiele trudniej. Z ubieraniem mnie, toaletą, myciem, karmieniem, sadzaniem na wózek, przenoszeniem na rękach do samochodu, kładzeniem do łóżka i przewracaniem w nocy kilka razy, abym nie dostał odleżyn. „Zafundowałem” to im swoim wypadkiem.
Nie zaprzestali jednak walki o mnie. Chwytali się wszystkiego, co dawało najmniejszą nadzieję. Odwiedzaliśmy polskich energoterapeutów, jeździliśmy na seanse z Harrisem i Nardellim, gdy byli w Polsce, potem na zabiegi akupunktury, akupresury, specjalne masaże, hydromasaże, wodne kąpiele i do specjalistów medycyny niekonwencjonalnej.
Nie zapominali także dawać za mnie na msze.
Nie chciałem, aby z mojego powodu przerywali pracę. Kiedy jechali do pracy, do mnie na kilka godzin przychodziła opiekunka, a i tak przez kilka godzin zostawałem sam. Miałem wiele czasu, aby myśleć o swojej przyszłości i o tym, co mógłbym robić.
Jedyną „korzyścią”, jaką rodzice mieli z mojej niepełnosprawności, była możliwość robienia zakupów bez kolejki – w czasach kartek i pustych półek. Kiedy do sklepu rzucono towar, szybko ustawiał się przed nim sznur ludzi. Pamiętam, że gdy kiedyś mama chciała kupić dla mnie bluzę, kilka kobiet z kolejki zaprotestowało. Ona wykrzyczała im wtedy: „Inwalida też człowiek i musi się ubrać!”. Takie to były czasy.
Wstydziłem się swojej niepełnosprawności i nie chciałem sam wychodzić z domu. Wszystko – od ulic, sklepów, urzędów, po autobusy i tramwaje – tworzyło jedną ogromną przeszkodę, ale ja nie wychodziłem z domu z powodu spojrzeń ludzi. Gdy musiałem gdzieś pojechać, tata brał mnie na ręce, wsadzał do samochodu i składał wózek. Przed blok natychmiast zlatywała się gromada gapiów, zwłaszcza dzieci, które mnie oblegały. Sąsiedzi patrzyli ze współczuciem i mówili: „Jezu, taki był fajny chłopak, a teraz jest inwalidą”. Te słowa mnie porażały. Nie chciałem się pokazywać.
Musiało minąć kilka lat, zanim w pełni doceniłem poświęcenie rodziców i to, że mój dramat był także ich dramatem. Dziękuję, że mi pomogliście.
Jedna osoba
Pragnąłem spotkać kogoś, kto był w takiej samej sytuacji i
przeżywał to samo. Właśnie wtedy trafiłem na książkę Joni
Eareckson-Tady. Pisała w niej o tym, że trzeba umieć dziękować Bogu
za to, co się ma, a nie chciałoby się mieć. Dzięki książce, a potem
osobistemu spotkaniu z Joni, dokonał się zwrot w moim życiu. Joni
nie mówiła o akceptacji swojej niepełnosprawności i pogodzeniu się
z nią, ale o potrzebie zrozumienia sytuacji i rzeczywistości, w
której nie wszystkie pragnienia da się zrealizować. Pisała, że
pomimo to jeszcze wiele da się zrobić i jest wiele rzeczy, które
sprawiają radość.
Moi rodzice dotarli do przyjaciół Joni, aby nawiązać z nią kontakt. Kiedy rok po moim wypadku przyjechała do Polski, spotkaliśmy się w Warszawie. Jeździła wtedy po całym kraju, kontaktując się z osobami z niepełnosprawnością. Miała pozytywny wpływ na tysiące młodych ludzi. Po spotkaniu z Joni, obiecałem sobie, że nauczę się pisać. Chwyciłem długopis w usta i zacząłem ćwiczyć. Wkrótce telewizor przestał być głównym wypełniaczem mojego czasu. W zastraszającym tempie wtedy tyłem. Odstawiłem więc ulubioną jajecznicę i pełnotłuste mleko i przeszedłem na dietę bezmięsną, którą stosuję już od 20 lat. Swoje menu oparłem na warzywach i rybach oraz piciu w ciągu dnia 4 l płynów: wody z cytryną i herbat ziołowych. Szybko przekonałem się, że taka dieta bardzo dobrze współgra z moim organizmem. Wyniki badań, jakie później systematycznie wykonywałem, potwierdziły słuszność tej decyzji. Może dlatego wytrzymuję w pracy 12 godzin dziennie.
Kiedy prowadziłem już Integrację, z przyjaciółmi z Chrześcijańskiej Społeczności zorganizowaliśmy kolejny przyjazd Joni do Polski. Hala Mery w Warszawie, w której odbyło się spotkanie, była wypełniona po brzegi, a Joni tak jak za pierwszym razem tchnęła nadzieję w serca wielu ludzi.
Spotkanie z jedną osobą może zmienić całe życie. Miałem jedną częściowo sprawną rękę i sprawny umysł. Joni była moim autorytetem. Dzięki niej starałem się przede wszystkim wykorzystać to, co mi pozostało...
Powrót do aktywności
Odnowiłem znajomości i zacząłem pisać listy do kolegów i koleżanek.
Wkrótce zamieniłem długopis na ołówek, a ten na pędzel. Stało się
to na obozie rehabilitacyjnym w Konstancinie, na którym poznałem
kilka osób malujących ustami i nogami. Byłem zaskoczony, jak dobrze
mi szło rysowanie i malowanie ustami. Kilka swoich prac wysłałem do
Światowego Związku Artystów Malujących Ustami i Nogami w
Liechtensteinie. Po kilku miesiącach otrzymałem odpowiedź, że
przyjęto mnie do związku. Po raz pierwszy od wypadku byłem z siebie
dumny.
Szansę dla siebie dostrzegłem w podjęciu nauki w liceum. Coraz częściej opuszczałem teraz z kolegami dom. Na początku tylko wieczorami, gdy było ciemno. Później przyjeżdżali po mnie, wnosili do autobusu, tramwaju i razem jechaliśmy do kina, na koncert lub kupować ubrania. Przeżywałem te pierwsze zakupy, bo znów mogłem wybrać rzeczy, które mi się podobały. W czasie tych eskapad kilka razy spadałem z wózka. Zwykle przy wsiadaniu lub wysiadaniu z autobusu. Miałem obitą głowę i ramiona. Rodzice o tych zdarzeniach nie wiedzieli. Gdy kilka lat później przesiadłem się na wózek elektryczny, którym sam mogłem kierować, również nie uniknąłem paru wywrotek. Niektóre skończyły się nawet założeniem szwów na głowie.
W czasie nauki w liceum intensywnie uczyłem się języka
angielskiego. Udzielałem nawet w domu prywatnych lekcji. Po raz
pierwszy rodziła się we mnie odpowiedzialność za swoje życie. Po
liceum zdawałem na studia. Wybrałem historię. Nie przyjęto mnie
jednak, ponieważ wydział był niedostosowany. Ostatecznie trafiłem
na pedagogikę na studiach zaocznych. Swój pierwszy komputer kupiłem
za zarobione pieniądze z lekcji angielskiego i sprzedane obrazy,
które – ku mojemu zdziwieniu – do dziś mają swych fanów. Byłem
„kulawym”, który miał komputer, a niewielu studentów było na niego
stać. Robiłem wrażenie.
Paru kolegów ze studiów udzielało się w parafii św. Zygmunta w
Warszawie, która organizowała wyjazdy autokarowe po Polsce, a także
za granicę. Chcieli, abym także jeździł. To był niesamowity okres.
Wtedy nic w Polsce nie było dostosowane: ani ulice, miejsca
publiczne, toalety, ani łazienki. Wszędzie piętrzyły się schody,
brakowało wind, czasami nawet ciepłej wody, a my jeździliśmy po
kraju, pod namiot, ale i do Francji i przez Alpy do Włoch. Gdy dziś
uświadamiam sobie, że udało mi się to wszystko przetrwać z moją
niepełnosprawnością, to trudno mi samemu uwierzyć. To była szkoła
życia.
Na studiach podyplomowych jeden z wykładowców zaproponował mi, abym pojechał z nim do szkoły na spotkanie z młodzieżą. Chciał, abym opowiedział uczniom o niepełnosprawności. Zgodziłem się. Mówiłem o wypadku, jak sobie radzę, o tym, że wózek i biała laska to nie wyrok, a osoby z niepełnosprawnością nie są przybyszami z innej planety. Spotkań było coraz więcej. Zapraszali mnie kolejni nauczyciele i warszawskie szkoły. Wsiadałem z kolegą do tramwaju lub autobusu i jeździłem opowiedzieć kolejnym młodym ludziom, jak to jest być niepełnosprawnym.
W ciągu roku odwiedzałem około 50 szkół podstawowych, liceów, techników i zawodówek. Czerpałem z tych spotkań ogromną satysfakcję. Dzięki nim odkrywałem także swoje potrzeby. Uświadamiałem sobie, że moja praca powinna wiązać się z ludźmi. Podjąłem jednak decyzję, aby zrobić doktorat. Wiedziałem, że życie wśród ludzi wymaga sprawności, której byłem pozbawiony. Wykształcenie miało mi ją rekompensować. Dostałem się na studia doktoranckie, ale po dwóch latach powiedziałem: dosyć...
Zakładamy „Integrację”
Był maj 1994 roku, 12 lat po wypadku. Spotkałem się z kolegą
Bolkiem Bryńskim. Siedzieliśmy przy piwie i rozmawialiśmy o życiu.
Dominik, brat Bolka, pomagał nam wypijać piwo. Z Bolkiem poznaliśmy
się w Ciechocinku na turnusie rehabilitacyjnym. Obydwaj mieliśmy
najwyższą grupę inwalidzką i siedzieliśmy na wózkach. Ja
tetraplegik, on po głębokim dziecięcym porażeniu mózgowym. Kiedy
się poznaliśmy, nie byłem w stanie zrozumieć ani jednego słowa,
jakie do mnie mówił. A lubił dużo mówić, ponieważ kończył
polonistykę. Uwielbiał poezję. Rozmawialiśmy o swojej przyszłości,
o tym, co dalej z naszym życiem i o pomysłach na nie – biorąc pod
uwagę naszą niepełnosprawność. Może założylibyśmy gazetę dla osób
niepełnosprawnych? Popatrzyliśmy na siebie, zastanawiając się przez
chwilę. No to jak? No to zakładamy gazetę!
Ja zająłem się logistyką. Przypomniałem sobie o znajomym drukarzu. Ten pracował z kolegą, który zajmował się składem. Przedstawił nasz pomysł swojej szefowej. Spodobał się. Drukarnia zgodziła się pokryć koszty papieru i druku. Spieraliśmy się z Bolkiem o tytuł gazety. Ostatecznie wybraliśmy „Integrację”. Dla pełnej czytelności postanowiliśmy jednak umieścić podtytuł: „Pismo dla osób niepełnosprawnych, ich rodzin i przyjaciół, a także dla tych, którzy niedostatecznie jeszcze rozumieją, na czym polega niepełnosprawność”. Pełna nazwa zawierała istotę tego, co wydawało się nam najważniejsze – powrót do życia społecznego osób z niepełnosprawnością i pokazanie osobom sprawnym, czym jest niepełnosprawność.
Mój pokój w domu zamienił się w redakcję. Do pierwszych numerów pisaliśmy z Bolkiem wszystkie teksty, używając po kilka pseudonimów. Każdy z nas pisał jednym palcem – on prawej ręki, a ja drewnianym patykiem przytwierdzonym do lewej. Pięć miesięcy później z drukarni wyszedł 1. numer „Integracji” w nakładzie 15 tys. egzemplarzy! To było szaleństwo – od razu tak duży nakład.
Z drukarni pismo przywożono w kartonach do mojego domu, a stamtąd zawoziliśmy je do państwa Szymańskich, znajomych emerytów mieszkających na osiedlu. Oni i moi rodzice składali osiem stron pisma w całość i robili paczki.
Zaczęliśmy otrzymywać listy, czego wcześniej nie przewidywałem. Ludzie sygnalizowali różne problemy i prosili o informacje. Wtedy pojawiła się Janka Graban. Jest osobą niemówiącą, chciała zająć się odpisywaniem na listy. Przychodziło ich coraz więcej i Janka okazała się skarbem.
Listy wpłynęły na dalszy kształt pisma. Zaczęliśmy pisać o rozwiązaniach, możliwościach, a także wyjaśniać przepisy prawa.
Do współpracy włączali się kolejni znajomi. Pojawił się Marek Gorczyk, nauczyciel etyki piszący o problemach dzieci z niepełnosprawnością; pani Grad, lekarz, która pisała o zdrowiu; brat Bernard, obecny opat w tynieckim klasztorze, piszący felietony; Irek Betlewicz, artysta malujący ustami i poeta ofiarujący nam swoje felietony poetyckie. Brat Bolka, Dominik, tworzył satyryczne rysunki. Wspierał nas też Artur Brzozowski, ze swoją dziewczyną Anią, pisząc porady i rozwożąc „Integrację” do ośrodków rehabilitacyjnych. Wkrótce dołączył do nas warszawski TUS zajmujący się transportem osób z niepełnosprawnością, z prezesem Piotrem Todysem na czele, który z entuzjazmem włączał się w wiele naszych inicjatyw. Poszliśmy z Bolkiem własnymi drogami. Bolek założył stowarzyszenie zajmujące się osobami z dziecięcym porażeniem mózgowym.
Z czasem do „Integracji” zaczęli trafiać specjaliści udzielający porad prawnych i dziennikarze, wśród nich Zoja Żak i Piotr Stanisławski.
Zoja, Janka i Piotr są z nami do dziś.
Pismo, które potem przekształciło się w kolorowy magazyn, szybko się rozwijało. Niemal każdego roku zwiększaliśmy objętość – z 8 stron do 16, 32, potem 48 i 64, kończąc na 92 stronach i 50-tysięcznym nakładzie. Przez pewien czas „Integracja” była drukowana przez siostry loretanki z Rembertowa, potem przez drukarnię wyd. Prószyński i S-ka (obecnie Quad/Winkowski). Postawiliśmy na aktywność osób z niepełnosprawnością – od udzielania porad, po pokazywanie możliwości i przykłady ludzi, którzy podjęli walkę i realizują marzenia. Temu został podporządkowany cały profil magazynu.
Edukacyjna inwazja
Nikt nie jest w stanie zrozumieć mojej radości, gdy wprowadziliśmy
się do 16-metrowego pokoju w drewnianym parterowym budynku na ul.
Bohaterów Getta w Warszawie, który przekazał nam Urząd Miasta
Warszawy. Niemała w tym zasługa Mirka Starzyńskiego, który jako
pracownik tej instytucji żywo interesował się naszymi działaniami.
Dużo też zawdzięczaliśmy śmiałym decyzjom Leszka Mizielińskiego,
ówczesnego wiceprezydenta Warszawy. Byłem wtedy najszczęśliwszym
człowiekiem na świecie. Najpierw dwa lata działaliśmy w domu, potem
przez krótki czas miejsca użyczył nam Ośrodek Pomocy Społecznej na
Targówku, teraz mieliśmy własny kąt. W 1995 roku z grupą
kilkunastu osób powołaliśmy Stowarzyszenie Przyjaciół Integracji,
organizację skupiającą ludzi, którym zależy na społecznej
integracji osób z niepełnosprawnością. Istnienie
stowarzyszenia wprowadziło nas na zupełnie nowe tory działań.
Członkami stowarzyszenia zostały osoby, z którymi do tej pory współpracowałem. Do chwili obecnej jest to bardzo stabilny zespół ludzi, którzy wolontarystycznie włączają się od lat w działania tej organizacji. Zawsze mogę liczyć na władze stowarzyszenia. Jest to dla mnie niezwykle ważne.
Dzięki współpracy z firmą Statoil, pierwszym sponsorem, przeprowadziliśmy pierwszą kampanię społeczną: „Warszawa bez barier”, która dostała zaszczytne wyróżnienie – Medal IV wieki stołeczności Warszawy. Bariery architektoniczne były wtedy ogromnym problemem. Z ich powodu wiele osób nie mogło opuszczać domów. Razem organizowaliśmy pikniki integracyjne, koncerty, konferencje, Wielką Galę Integracji oraz kampanię „Nieświadomość” (która później zmieniła nazwę na „Płytką wyobraźnię”). Ta kampania niosła moje osobiste przesłanie. Chciałem ostrzec młodych ludzi przed nierozważnymi skokami do wody. W kampanię włączył się znany piosenkarz reggae Darek Malejonek. Nagrał singiel, a my go wydaliśmy.
Ruszyliśmy w Polskę. Zapraszało nas do siebie wiele organizacji działających na rzecz osób z niepełnosprawnością. Odwiedzaliśmy je, dzieląc się pomysłami. O tych, które podejmowały interesujące działania, pisaliśmy w magazynie. Zaproszenia przychodziły także ze szkół. Po latach przerwy mogłem kontynuować spotkania z młodzieżą. Nasze biuro odwiedzały setki ludzi, w tym znane osoby, które wyrażały swoje poparcie dla tego, co robimy. Wśród gości znaleźli się m.in.: Stanisław Sojka, Hubert Urbański, Elżbieta Zającówna, Piotr Kraśko, Maciej Orłoś, Dorota Wellman, Magda Mołek i restauratorka Agnieszka Kręglicka.
Ewa
Od początku biurem Integracji kierowała zaprzyjaźniona ze mną od
lat Ewa, która w jednej osobie była sekretarką, kurierem, kierowcą,
a także towarzyszyła mi podczas większości spotkań poza biurem.
Przyjaźń doprowadziła nas w 1999 roku przed ołtarz. Mile byłem
zaskoczony zaakceptowaniem mojej osoby przez rodziców Ewy. Moja
niepełnosprawność nie stanowi bariery dla teściów.
Spotkanie z Ewą, zaręczyny, a potem małżeństwo, miało ogromny wpływ na moje życie. Bez niej o wiele mniej udałoby mi się zrobić. Ewa po kilku latach powróciła do swojego zawodu (jest położną), ale wspiera mnie cały czas także na polu działań integracyjnych. Dzięki temu nie muszę się jej tłumaczyć, dlaczego wracam z pracy tak późno.
Działamy, organizujemy
Rok 1999 to nie tylko ślub, wtedy też Integracja zaczęła
przygotowywać odważną ogólnopolską kampanię „Niepełnosprawni –
normalna sprawa”. Przez pół roku w różnych miastach Polski na
billboardach pokazywaliśmy zdjęcia nagich rzeźb bez rąk, nóg, oczu,
a po nich zdjęcia osób z niepełnosprawnością siedzących w swoich
domach. Kampania wywołała ogromne emocje. Została kilkakrotnie
nagrodzona. Wiem, że zapoczątkowała zmianę myślenia wielu ludzi. A
w Integracji rodziły się kolejne pomysły. Organizowaliśmy kampanie,
wystawy fotograficzne, konferencje i koncerty.
Wreszcie nastał 2003 rok, Europejski Rok Osób Niepełnosprawnych. Chcieliśmy go upamiętnić w sposób szczególny. Wspólnie z agencją Leo Burnett wymyśliliśmy serię pięciu spotów telewizyjnych, w których pokazywaliśmy, że osoby niewidome, niesłyszące, po amputacjach i poruszające się na wózkach nie są inne dlatego, że mają niepełnosprawność. Kampanię nazwaliśmy: „Czy naprawdę jesteśmy inni?”. Miliony Polaków oglądały ją w telewizji i na billboardach.
Równie widoczna była kampania „Sprawni w pracy”, w której walczyliśmy ze stereotypem, że osoby z niepełnosprawnością są mniej wartościowymi pracownikami na otwartym rynku pracy.
Od 6 lat prowadzimy ogólnopolską kampanię parkingową „Czy naprawdę chciałbyś być na naszym miejscu?”, na którą pozytywnie odpowiedziało ponad 200 samorządów i organizacji – co przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Dzięki kampanii parkingowej zmieniły się przepisy drogowe, a nawet ustalono wysoki, 500-złotowy mandat za bezprawne parkowanie na „kopertach”. Obecnie włączyliśmy się w przygotowanie zmian przepisów drogowych, obejmujących też miejsca przy supermarketach i hipermarketach.
Wierzę, że nasze kampanie edukacyjne są jak krople drążące skałę społecznej świadomości.
Bliżej ludzi
Chciałem być bliżej ludzi. Dlatego w 1999 roku podjęliśmy decyzję o
utworzeniu pierwszego Centrum Informacyjnego, a otworzyliśmy je rok
później. Po raz pierwszy zaczęliśmy korzystać ze środków PFRON.
Wsparła nas też firma Philip Morris Polska. Po wielu latach mogłem
zapłacić ludziom za pracę.
Wkrótce przy centrum uruchomiliśmy serwis internetowy www.niepelnosprawni.pl. Popularność naszego portalu znów przerosła moje oczekiwania. Każdego miesiąca odwiedza go 200 tys. internautów!
W Centrum Informacyjnym coraz więcej telefonów i e-maili otrzymywaliśmy spoza Warszawy. Nie mieliśmy zatem wyjścia i otworzyliśmy nowe centra: w Krakowie, Gdyni, Zielonej Górze i Katowicach. Spotkaliśmy się ze szczególnie życzliwym wsparciem naszych działań przez prezydenta Gdyni Wojciecha Szczurka.
Minęło kilka lat i stanęliśmy przed nowym wyzwaniem. Zdobycie pracy przez osoby z niepełnosprawnością od lat jest największym problemem w naszym kraju. Zmieniliśmy więc profil działalności centrów, które przeobraziły się w centra aktywizacji zawodowej tej grupy, szkoląc i pośrednicząc w znalezieniu pracy. Dzięki ich pośrednictwu tylko w ubiegłym roku pracę znalazło blisko 1000 osób z niepełnosprawnością, 2,5 tys. odbyło szkolenia, a ponad 15 tys. skorzystało z porad.
Aby świadczyć usługi informacyjne i doradcze w szerszym zakresie, uruchomiliśmy ogólnopolską Infolinię (0801 801 015). Dobrze byłoby jednak mieć centrum w każdym województwie...
Otwarci na świat
Uczymy się od tych, którzy mają większe doświadczenie na polu
aktywizacji osób z niepełnosprawnością. Zostaliśmy zaproszeni do
współpracy przez organizację Shaw Trust, od lat skutecznie
zajmującą się aktywizacją zawodową osób wykluczonych w Wielkiej
Brytanii. Wcześniej czerpaliśmy z doświadczeń hiszpańskiej
organizacji Cogami.
Naszą wiedzą dzielimy się z innymi. Byliśmy m.in. w Kazachstanie i Mołdawii, gdzie dopiero zaczyna się proces integrowania osób z niepełnosprawnością. Ostatnio dostaliśmy zaproszenie do współpracy z organizacją w Afganistanie. Przede wszystkim jednak działamy w Polsce.
Historycznym wydarzeniem było dostosowanie w tym roku Sali Plenarnej Sejmu RP i mównicy dla posłów z niepełnosprawnością. Kancelaria Sejmu zaprosiła nas do współpracy przy tym projekcie. I razem udało się to zrobić.
Cieszę się również z tego, że udało nam się doprowadzić do przygotowania projektu ustawy antydyskryminacyjnej i przekazać go premierowi Donaldowi Tuskowi. Ta ustawa może być największym przełomem w równym traktowaniu osób z niepełnosprawnością w Polsce. Nasze środowisko powinno zjednoczyć się w walce o swoje prawa. Dlatego w ubiegłym roku zainicjowaliśmy powstanie Koalicji na Rzecz Osób z Niepełnosprawnością.
Koalicja jest wielkim wyzwaniem dla środowiska. Jej skuteczność zależy od nas samych. W tych działaniach bardzo nas wspiera Jane Cordell, Pierwsza Sekretarz Ambasady Brytyjskiej w Warszawie.
W przeróżnych projektach Integracja zatrudnia blisko 120 osób. Wiem, jak bardzo są mi potrzebni w ich realizacji. Bez nich nie byłoby możliwe utrzymanie obecnych prac organizacji pozarządowej na wysokim poziomie i profesjonalne ich prowadzenie.
Zjednoczeni
Po 15 latach jest wiele powodów do radości. Polska jest innym
krajem. Zaufanie i sympatia, jaką Integracja zdobyła u ludzi, są
dla mnie najcenniejsze. Wiele instytucji widzi w nas wiarygodnego,
przewidywalnego i odpowiedzialnego partnera. Na to zaufanie przez
15 lat pracowało wiele osób. Choć poświęciłem wiele czasu i trochę
zdrowia, aby Integracja się rozwijała, bez przyjaciół i partnerów,
wolontariuszy i współpracowników, nie byłoby to możliwe. Nie sposób
wymienić wszystkich z imienia i nazwiska, lecz chcę dziś gorąco i
serdecznie podziękować tym wspaniałym ludziom, którzy z nami byli i
są do dziś.
Przez 15 lat „Integracja” wyjaśniała, doradzała, informowała, zachęcała, inspirowała, pokazywała dobre rozwiązania, a także uczyła, szkoliła i tworzyła nowe standardy. Pomagała ludziom. Integrowała społeczeństwo. Przez następne lata będziemy to kontynuować. Chcemy robić to wciąż z Wami, naszymi Przyjaciółmi Integracji.
Cdn.
Sam jestem zaskoczony, jak wiele w ostatnim czasie wydarzyło się w
moim życiu. Myślałem, że kilka stron na opisanie paru lat
wystarczy. Pomyliłem się. Czas zacząć pisać książkę...
Komentarze
-
POZDRAWIAM.
05.07.2016, 10:10W latach 80 tych nie było takich możliwości jak dziś ,a jednak osiągnąłeś to co chciałeś .Gratulacje .odpowiedz na komentarz -
Nie do wiary
07.06.2016, 20:05...odpowiedz na komentarz -
Nie do wiary
07.06.2016, 20:03Myślę, że wiele osób niepełnosprawnych, które wchodziły w dorosłość w latach 80 tych patrząc wstecz niedowierza swojej własnej historii edukacji, podróży, pracy, rodziny czy też najogólniej życia właśnie aktywnego wbrew stereotypom i barierom. Przyklad historii Piotrka to jeden z tych najbardziej budujących, będący żywym dowodem, że o wartości jednostki stanowi siła serca i umysłu. Brawo Piotr! :)odpowiedz na komentarz -
Podziw pochwała uznanie
01.03.2016, 10:49Jestem zachwycona dokonaniami Pana , który zmienia świat niepełnosprawnym w radosne, a zdrowych uczy szacunku do mniej sprawnych. Człowiek zdrowy nie jest w stanie w swojej sprawności dokonywać tego co potrafią ludzie mniej sprawni. Pozdrawiamodpowiedz na komentarz
Dodaj komentarz