Niespodziewany dotyk paraolimpizmu
Z Anną Ogarzyńską, alpejką sprawną, jedyną zawodniczką bez niepełnosprawności w kadrze paraolimpijskiej, od dwóch sezonów jeżdżącą w parze z niedowidzącym zjazdowcem Maciejem Krężelem, rozmawia Maciej Kowalczyk.
Maciej Kowalczyk: Jesteś alpejką rekrutującą się ze sportu wyczynowego sprawnych. Masz na koncie tytuły mistrzyni kraju. Jak to się stało, że taka zawodniczka trafia do sportu paraolimpijskiego?
Anna Ogarzyńska: Pod koniec 2007 r. doznałam bardzo poważnej kontuzji. Zerwałam więzadła krzyżowe stawu kolanowego i moja dalsza kariera stanęła pod znakiem zapytania. Ponieważ studiuję na poznańskiej AWF, oczywiście o narciarstwie alpejskim niepełnosprawnych wiedziałam. W listopadzie 2008 r. zgłosiłam się jako wolontariuszka do pomocy przy zgrupowaniach kadry paraolimpijskiej. I tak zostało.
Uległaś kontuzji, która zawsze dla sportowca jest
dramatem. Czy dla ciebie to jest pewnego rodzaju
degradacja?
Na pewno nie. To po prostu zupełnie coś innego, co robię w życiu.
Narciarstwo niepełnosprawnych wymaga wysiłku tak samo jak
narciarstwo sprawnych - takich samych nakładów, treningów, godzin
spędzanych na trasach zjazdowych i dni poza domem – poświęcenie
jest podobne. Nie można wartościować, że to jest lepsze od tamtego
czy odwrotnie. Po prostu inne. Niepełnosprawni zawodnicy wymagają
nieco innego sposobu trenowania, nieco inny jest sprzęt, nieco
odmienna technika jazdy, ale cel pozostaje ten sam - zmieścić się w
każdej bramce i dojechać do mety najszybciej jak się da.
Na zdjęciu: Anna Ogarzyńska i Maciej Krężel
Wróćmy do listopada 2008 r. Jak to się stało, że z
wolontariuszki zostałaś przewodniczką niedowidzącego
narciarza?
To było naturalne. Romuald Schmidt (koordynator kadry) niemal
natychmiast powiedział mi, że jest młody, bardzo dobrze narciarz
zapowiadający się, niedowidzący Maciej Krężel i zapytał, czy nie
chciałabym zostać jego przewodniczką na stoku. Zgodziłam się.
Współpraca zaczęła się więc niespełna dwa lata temu, także to
dopiero początek drogi...
Niemniej jednak są pierwsze sukcesy – tytuły
mistrzowskie kraju i brąz w zawodach PE w Szwecji... Mam wrażenie,
że w sporcie paraolimpijskim polscy zjazdowcy mogą osiągnąć więcej
niż w sporcie olimpijskim.
Pewnie tak, choć nie przesadzałabym z podkreślaniem słabego poziomu
polskiego narciarstwa alpejskiego sprawnych. Nie jest tak źle.
Polacy naprawdę ciężko trenują, występują w pucharach i na
igrzyskach.
Ale czy osiągają tam sukcesy?
W Pucharach Europy jeżdżą naprawdę świetnie, w Pucharach Świata z
przebiciem się do czołówki jest nieco gorzej. Tutaj stawka naprawdę
jest bardzo silna.
Co daje ci uczestnictwo w sporcie
paraolimpijskim?
Bardzo wiele - możliwość kontynuowania kariery, wyjazdy, naukę
czegoś odmiennego od tego, co robiłam jako sportowiec, a
jednocześnie mogę do tego wszystkiego włożyć swoje umiejętności
sportowe, przekładające się na realne wyniki. Bo w przypadku
konkurencji zjazdowych niewidomych i niedowidzących przewodnik
pełni znaczącą rolę - nie tylko wskazuje trasę, ale musi jechać w
tempie właśnie tego niedowidzącego, którego zresztą sam nie widzi,
jadąc przed nim. Nie można dać się wyprzedzić, ani jechać przed
zawodnikiem dalej niż o jedną bramkę, bo to grozi dyskwalifikacją.
Trzeba jechać nieco inną drogą między tyczkami, bo nie można także
atakować bramek...
Nie wolno przewodnikowi opuścić bramki i jechać
dalej?
Nie. Przewodnik musi pokonać tę samą drogę co zawodnik. Jedzie
nieco innym torem, bo nie atakuje bramek. Wszelkie jego błędy w tym
względzie karane są dyskwalifikacją zawodnika. A inne błędy, np.
techniczne, grożą po prostu wypadnięciem z trasy.
Czy często zdarza się, że przewodnik wypada z
trasy?
Pewnie. Dlatego jego funkcja w jakiejkolwiek konkurencji alpejskiej
jest tak ważna. To nie jest tak, że jedzie sobie narciarz, który
nie widzi, a przed nim narciarz, który widzi i ten widzący wskazuje
niewidzącemu kierunek jazdy. Oboje zależą od siebie w równym
stopniu, a jakikolwiek błąd jednego z nich, niezależnie jaki, ma
swoje dalsze konsekwencje na trasie. Muszą więc być wytrenowani,
zgrani, dobrze się rozumieć i uzupełniać. To, co widzimy w
kilkudziesięciosekundowym przejeździe, to efekt pracy wielu lat.
Nie widać w niej tych detali, dopracowywanych godzinami na
treningach i nie widać, na czym naprawdę polega zgranie zawodnika z
przewodnikiem.
Dojeżdżacie do mety. Przypuśćmy, że wygraliście zawody,
jakiekolwiek by one nie były: mistrzostwa Polski wygrywacie bez
większych wysiłków, w pucharach oscylujecie wokół podium... Czy
czujesz coś w rodzaju perfidnej satysfakcji – że oczywiście Maciej
Krężel wygrał jako zawodnik, ale to ja byłam przed nim na
mecie?
Nie, absolutnie. Jak mówię - na trasie współpracujemy. On jedzie za
mną, i jak przewróci się z jakiegokolwiek powodu - bo źle zaatakuje
bramkę albo ja źle podam mu informację, to co z tego, że dojadę do
mety? To nie tak, to nie ta dyscyplina. Traktuję swoją rolę bardzo
poważnie, a polega ona na tym, że od startu do mety prowadzę
Macieja tak, aby trasę pokonał najszybciej jak umie.
Na zdjęciu: Anna Ogarzyńska i Maciej Krężel
Jak byś scharakteryzowała Macieja Krężela? Jak Ci się z
nim pracuje?
Przede wszystkim jest młody. Jeździ na nartach od małego, ale ściga
się na nich zaledwie od trzech lat. Na trasie nie ma więc pewnych
wyuczonych nawyków, które nabywa się z doświadczeniem. Jeździ
dobrze, ale i tak czeka nas wiele pracy i czasu spędzonego na
stoku. Jest w pewnym stopniu uparty. Czasem nie robi czegoś, co się
od niego wymaga, co ewidentnie by mu pomogło w jeździe, tak więc
popełnia błędy. Jeździmy slalom i slalom gigant, to są konkurencje
techniczne, wymagające i koncentracji, i dyscypliny. Nie jeździmy
jeszcze zjazdu i supergiganta, czyli konkurencji szybkościowych, w
których konsekwencje błędów technicznych bywają groźne. Na to
przyjdzie czas. Doświadczenie zdobywa się latami. Najważniejsze, że
Maciej rozwija swoje umiejętności.
Jesteśmy tuż przed igrzyskami. Wyobraźmy sobie, że
zdobywacie medal... złoty, srebrny, brązowy - w slalomie, slalomie
gigancie. Jeśli nie w Vancouver, to najprawdopodobniej w Soczi. Czy
wyobrażasz sobie, że gdybyś pozostała w sporcie olimpijskim,
ktokolwiek mógłby cię spytać, czy wyobrażasz sobie taką
sytuację?
Prawda jest taka, że w sporcie olimpijskim najprawdopodobniej w
ogóle nie dostałabym szansy występu na igrzyskach. I tu przewaga
sportu paraolimpijskiego dla mnie jest oczywista. Tutaj mogę nie
tylko występować, ale realnie walczyć o medale, bo przecież medale
są dwa – jeden dla zawodnika, drugi dla przewodnika. A ten medal
dla przewodnika nie jest ani mniejszy, ani lżejszy. Jest taki sam.
Więc faktycznie w narciarstwie niepełnosprawnych mogę osiągnąć
sporo więcej.
Co nie znaczy oczywiście – mówiliśmy o tym na początku -
że jeden sport jest lepszy od drugiego... Jednak nic nie zmieni
faktu, że rekrutujesz się ze środowiska alpejczyków sprawnych. Co
byś zrobiła, gdyby ktoś powiedział ci: „wracaj, masz otwartą drogę
do kwalifikacji olimpijskich na Soczi”?
To niełatwe pytanie. Zresztą nie stawiałabym tej sprawy w tym
świetle. Najpierw muszę uporać się z kontuzją. Nic tu nie dzieje
się z dnia na dzień. Czeka mnie operacja. Wszystko zależy od tego,
czy po niej powróci dawna forma. Ja nie zamykam sobie drogi
powrotu. A to, co robię teraz, to oczywiście też jest wyczyn i mało
kto z mojego środowiska może pochwalić się takim doświadczeniem. Ja
na przykład nie wiem, czy po medalu olimpijskim będzie mi się
należała paraolimpijska emerytura. Uważam, że powinna, ale
ewentualnego medalu nie odbiorą mi żadne krajowe przepisy.
Nie wyprzedzajmy jednak faktów. Dziękuję za rozmowę i trzymamy kciuki w Whistler.
Komentarze
-
Fajny artykuł.
04.03.2010, 17:19Brawo Ania, bardzo ciekawy artykuł. JBT forever ;) kto ma wiedzieć ten wie o co chodzi ;)odpowiedz na komentarz
Dodaj komentarz