Jestem szczęśliwa
Miałam dwadzieścia jeden lat, gdy nagle stała się ciemność.
Pamiętam straszny huk, dźwięk rozbitej szyby i bezruch. Trzy
tygodnie później wybudzono mnie ze śpiączki farmakologicznej. W
szpitalu dowiedziałam się, że miałam wypadek, jechałam z siostrą,
zmiażdżył nas TIR. Siostra zginęła na miejscu, była kierowcą. Ja
miałam tak zwane "szczęście". Diagnoza brzmiała: złamanie
kręgosłupa na trzech odcinkach, połamanie kończyn, żeber, usunięta
nerka, wstrząs mózgu. Pozycja życiowa na wózku inwalidzkim. Wiele
miesięcy cierpienia, walki z nieludzkim bólem. Bezwładne ciało było
moje a jakby niczyje. Bezwiedne oddawanie moczu, stolca. To
wszystko powoduje, że człowiek jest uwięziony we własnym ciele. I
bezradność towarzysząca niemocy. Wskutek wielomiesięcznych zabiegów
operacyjnych (dwadzieścia trzy operacje pod narkozą) niechęć do
życia narasta. Nadchodzi kolejna wiosna, kolejny maj, przyroda
budzi się do życia, świeci słonko, zapada decyzja na oddziale.
Zostaję przetransportowana do Konstancina. Szpital Stocer, podobny
do rodzimego Wiktora Degi. Rehabilitacja i kolejne operacje. Wokoło
sami młodzi ludzie, bez rąk, nóg, na wózkach.
Zaczynam wracać, pierwsza łyżeczka trzymana w własnej ręce.
Prognozy - za kilka dni będą mnie sadzać na wózek. Lekarz pełen
nadziei, mówi, że będzie dobrze, ma córkę w moim wieku. Mijają
kolejne dwa lata, Stocer jak drugi dom, kieruje mnie do Centrum
Kształcenia Inwalidów w Konstancinie. Władanie w rękach powróciło,
mogę jeździć na wózku. Kolejne cztery lata w CKI zdobywam nowy
zawód. Jest już tak zwanie dobrze. W sumie po dziewięciu latach
wracam do domu. Jako dojrzała kobieta podejmuję pracę w Zakładzie
Pracy Chronionej. Odnoszę sukces zawodowy, ciągle podnoszę
kwalifikacje.
Pracuję jako specjalista ds. marketingu, na jednej z prezentacji
produktów naszej firmy poznałam przystojnego bruneta. Na początku
były rozmowy służbowe, firmowe kolacje itp. Ale mój telefon dzwonił
coraz częściej, głos z drugiej strony był mi już znany. Po jakimś
czasie zauważyłam, że te rozmowy przeszły na prywatę. Zaczęłam
odczuwać obawy, bałam się, że się zaangażuję i będę cierpieć. Mijał
czas, nasza znajomość rozkwitała. Na wyjeździe służbowym, podczas
kolacji przy świecach Piotr poprosił mnie o rękę. Wpadłam w panikę,
jak to ja na wózku mam być żoną, kiedy u nas w biurach jest tyle
zdrowych kobiet. Moje wątpliwości się pogłębiły, gdy poznałam
zdanie rodziny Piotra. Mama mi powiedziała otwarcie, że nie o
takiej synowej marzy. I że on chce się ze mną związać z litości.
Tata nic nie mówił, ale był chłodny jak lód. Moi rodzice też nie
byli za. Ale my postanowiliśmy stawić czoła przeciwnościom.
Wzięliśmy ślub w pięknym kościele w Konstancinie.
Mieszkaliśmy obydwoje w Poznaniu, mieliśmy swoją miłość,
mieszkanie, dobrą pracę. Byliśmy niezależni. Po roku w lęku,
oczekiwaliśmy przyjścia na świat naszego dziecka. Urodziłam przez
cesarskie cięcie śliczną, zdrową córeczkę. Rodzinne stosunki trochę
się ociepliły. Po macierzyńskim wróciłam do pracy, marzyliśmy o
małym domku na przedmieściu miasta. I chcieliśmy na niego
zapracować. Córką zajmowała się babcia. Dziecko było pod doskonałą
opieką. Ponieważ metryka się przesuwała, zdecydowaliśmy się na
drugie dziecko. Ciążę znosiłam dobrze, mogłam prawie do końca
pracować. Urodziłam syna - zdrowego, pięknego, w terminie, przez
cesarskie cięcie.
Życie jak z bajki trwało przez dwa i pół roku. Podczas badań
kontrolnych w pracy dowiedzieliśmy się, że mój mąż ma białaczkę.
Wiele miesięcy walki z rakiem, odrzucony przeszczep. Ból i
rozpadające się ciało, sączące odleżyny, hospicjum w domu. Dwa lata
i siedem miesięcy walczyliśmy. Organizm mojego męża był zbyt
wycieńczony, Pan Bóg powołał go do wieczności.
Na pogrzebie były tłumy, ludzie zrobili sobie sensację z naszej
tragedii. Wszyscy obiecali pomoc. Po pogrzebie rozeszli się do
swoich domów i zapomnieli. Emocje opadły, przyrzekłam Piotrowi, że
wychowam nasze dzieci, i to zrobię. Jestem niepełnosprawna ruchowo,
ale mam głowę zdrową i dwie ręce. Musiałam się bardziej
zorganizować. Rano wcześniej wstaję, szykuję się do pracy, budzę
dzieci, robię im płatki przed szkołą. Dzieci dziś mają dziesięć i
siedem lat. Odwożę je do szkoły, jadę do pracy. Po pracy odbieram
dzieci ze świetlicy szkolnej, zakupy do domu, lekcje. Odwożę na
zajęcia popołudniowe, spacerujemy. Odkrywamy wspólnie nowe miejsca.
Moje dzieci śmieją się, opowiadają swoje przeżycia ze szkoły.
Patrząc na nie, wiem, że są szczęśliwe, nie przeszkadza im że mają
mamę na wózku. Ja jestem szczęśliwa, bo przeżyłam ogromny dramat
swojego życia i mam dla kogo żyć.
Grażka
Komentarze
-
Dziękuję za ten tekst.
12.07.2011, 22:00Tyle bólu i tyle radości w jednej historii. Pięknie napisane. Masz talent - wykorzystaj go.odpowiedz na komentarz -
Proszę
08.11.2010, 22:08Proszę skontaktuj się ze mną. Bardzo potrzebuję rozmowy z Tobąodpowiedz na komentarz
Polecamy
Co nowego
- W 2025 roku nowe kryteria dochodowe w pomocy społecznej
- Rehabilitacja lecznicza Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. O czym warto wiedzieć
- Czego szukają pod choinką paralimpijczycy?
- Gorąca zupa, odzież na zmianę – każdego dnia pomoc w „autobusie SOS”
- Bożenna Hołownia: Chcemy ograniczyć sytuacje, gdy ktoś zostaje pozbawiony prawa do samodzielnego podejmowania decyzji
Dodaj komentarz