Witold Skupień: podobno miałem błysk w oku
Sprint czy biegi długie? Gdzie upatruje swoich szans na medal? Na czym polega przeliczanie czasu w biegu narciarskim osób z różnymi niepełnosprawnościami? Dlaczego 22 lata to nie jest za późno na rozpoczęcie drogi do sukcesów? No i czy można się śmiać z niepełnosprawności? O tym wszystkim mówi nam w wywiadzie Witold Skupień, reprezentant Polski w biegach narciarskich na Igrzyska Paraolimpijskie w Pjongczangu.
Tomasz Przybyszewski: Po uroczystości wręczania nominacji paraolimpijskich w Belwederze zażartował Pan w rozmowie z koleżanką: „Odłóż ten telefon! Czy widzisz, żebym ja trzymał w rękach telefon?”. Nie ma Pan prawego przedramienia i części lewej dłoni, więc takie słowa świadczą o dużym dystansie do swojej niepełnosprawności.
Witold Skupień: Dokładnie tak, śmiejemy się, przecież nie od wczoraj jesteśmy niepełnosprawni. Nie ma się co załamywać. Co było, to było, teraz życie jest takie, jakie jest i często żartujemy w taki sposób. Atmosfera w kadrze jest bardzo dobra, więc wszyscy wiedzą, o co chodzi.
Kto jest w kadrze inicjatorem żartów?
Można powiedzieć, że ja (śmiech). Ale wszyscy lubią pożartować. Jeden z kolegów, przewodnik, mi w tym wtóruje, więc często jest bardzo wesoło.
Atmosfera jest chyba istotna?
Bardzo. Grupa jest bardzo fajna. Wcześniej, przed Soczi, wśród biegaczy byłem tylko ja z Kamilem Rośkiem, natomiast teraz doszły nowe osoby i tworzymy bardzo zgraną grupę. Wszyscy się nawzajem wspieramy. Jest czas i na żartowanie, i na ciężki trening.
Pan jest wicemistrzem świata z zeszłego roku, ostatnio znakomicie Panu szło w Pucharze Świata. Są więc widoki na miejsce w czołówce w Pjongczangu, nawet na medal.
Bardzo bym tego chciał. To są biegi narciarskie, więc tak jak w zeszłym roku udało się przygotować szczyt formy na mistrzostwa świata, tak w tym roku zrobiłem wszystko, żeby to „wypaliło” właśnie w Pjongczangu. Cieszy, że im bliżej igrzysk, tym lepsze są moje wyniki. Na ostatnich zawodach Pucharu Świata zająłem trzecie miejsce i dwa razy wysokie, szóste pozycje. Straty do lepszych miejsc nie były duże, myślę więc, że forma przyjdzie w odpowiednim momencie i zobaczymy, co przyniesie. Wiadomo, że wszyscy szlifują formę głównie na igrzyska, ale będę się starać wywalczyć jak najlepsze miejsce.
Celuje Pan bardziej w sprint czy w dłuższe biegi?
Skupiam się na biegach narciarskich, bo mamy je łączone z biatlonem. Jednak w biatlonie mam pewne problemy, więc w nim nie startuję albo traktuję jako przygotowanie do właściwych startów. Jeśli zaś chodzi o biegi, to moim docelowym dystansem, na który najbardziej się nastawiam, jest 20 km stylem dowolnym, 12 marca. Nieskromnie powiem, że chciałbym tam zająć miejsce w okolicach piątego albo nawet wyższe. Natomiast później, 14 marca, jest sprint stylem klasycznym – w tym stylu jestem troszkę słabszy niż w dowolnym, więc nigdy nie byłem jeszcze w finale. Do finału awansuje sześć osób i też chciałbym się do niego pierwszy raz zakwalifikować, a tam już zobaczymy. Finały rządzą się własnymi prawami. 17 marca jest też 10 km „klasykiem”, a na koniec igrzysk sztafeta – myślę, że są tam spore szanse na pierwszą „dychę”.
Celuje Pan więc w czołowe miejsca. Nie odpuszcza Pan niczego, poza biatlonem?
W biatlonie mam problemy, ponieważ nie mam czucia w ręce, więc przed oddaniem każdego strzału muszę się przyjrzeć, jak przykładam dłoń do spustu. Przez to nie mogę być skupionym na strzelnicy.
Cały czas się Pan rozprasza?
Tak, ale najgorsze jest to, że tracę czas. Najlepsi zawodnicy w ok. 20 sekund wykonują wszystkie strzelania i biegną dalej. Natomiast mój najkrótszy czas na strzelnicy to jest 50 sekund. To jest taki poziom rywalizacji, że później nie ma już o co walczyć. Musiałoby się naprawdę dużo niedobrego dziać innym zawodnikom, za to mnie – dużo dobrego. W biatlonie są zaś karne rundy, karne minuty, więc to jest coś, czego na ten moment nie przeskoczę. Dlatego skupiam się tylko na biegach.
Pogadajmy więc o Pańskich atutach. Nie jest Pan już nowicjuszem, startował Pan w Soczi...
Najlepiej czuję się w stylu dowolnym. W tym stylu w sprincie i na dystansie 10 km zająłem swoje najlepsze miejsca na mistrzostwach świata, czyli drugie i czwarte. W Pjongczangu będzie dystans 20 km. To dla mnie jeszcze trochę za dużo, bo trzeba jednak dużo wybiegać kilometrów, żeby taką mocną „dwudziestkę” wytrzymać. Zajmowałem już jednak na tym dystansie bardzo ładne miejsca, w okolicach piątego, czuję więc, że może być dobrze. To dlatego na ten bieg się nastawiam.
Witold Skupień na trasie biegu na Igrzyskach Paraolimpijskich w Soczi, fot. Maciej Wolański/PZSN Start
Czy w Pjongczangu wystartują zawsze mocni Rosjanie? Przecież na reprezentacji tego kraju ciążą zarzuty o zorganizowany na szeroką skalę doping.
Wystartują, ale nie wszędzie. Ogólnie dla mężczyzn na igrzyskach było 100 miejsc w biegach – w mojej grupie, w grupie zawodników siedzących oraz niewidomych i niedowidzących. Tymczasem przez ostatnie lata ok. 170 osób „robiło” limity czasowe, by zakwalifikować się do Pjongczangu. Liczba zakwalifikowanych osób z innych krajów była jednym z czynników, które wpływały na to, czy Rosjanie pojadą. W naszej grupie nie będzie żadnego Rosjanina, natomiast u dziewczyn, gdzie rywalizuje Iweta Faron, będą cztery Rosjanki. To jest dość zagmatwane...
Może to nieładnie liczyć na nieszczęście innych, ale przy końcowym wyniku każdy szczegół ma znaczenie.
Brak Rosjan na pewno zwiększa moje szanse. Natomiast ja mam dobrych kolegów z tego kraju. Wszyscy mi bardzo dobrze życzyli po ostatnich zawodach Pucharu Świata, każdy zawodnik reprezentacji Rosji życzył mi powodzenia. Nie wiem, jak to było, nie zaglądam nikomu w kieszeń. To są zawodnicy, którzy na pewno ciężko harują, naoglądałem się ich dość, przez pięć lat byli moim wzorem do naśladowania. Natomiast na afery dopingowe nie mamy wpływu.
Czy był Pan wstrząśnięty, zaskoczony, gdy wypłynęła ta sprawa rosyjskiego dopingu? Że ten proceder przybrał aż takie rozmiary?
Powiem szczerze, że byłem w szoku, że w Soczi te próbki wyciekały jakąś dziurą w ścianie, nie wiem, jak to odbierać. Na pewno Rosjanie mają bardzo silną kadrę, i to nie od Soczi, lecz od minimum 15 lat. Jest z 90 zawodników, liczących się w każdej kategorii niepełnosprawności. Podobnie jest wśród alpejczyków, snowboardzistów, hokeistów, w curlingu, czyli wszędzie. Jedyne, czego im zazdroszczę, to że mają taki budżet. Oni mają takie same pieniądze na sport paraolimpijski, jak na olimpijski. Stąd te wyniki, stąd taka kadra, a te afery, to już coś, na co nie mamy wpływu.
Chcieli sobie dodatkowo pomóc?
Prawdopodobnie tak, ale też na ile winni są zawodnicy, tego nie jestem do końca pewien.
Nie ma się jednak co oglądać na rywali, trzeba patrzeć głównie na siebie. Podobno Pan woli bardziej złożone trasy, na których są podbiegi, zjazdy, bo wtedy nie traci Pan w stosunku do tych, którzy używają kijków.
Takie są moje odczucia i ogólnie chyba tak jest. Mamy łączone grupy niepełnosprawności – ja nie używam kijków, ale są zawodnicy z jednym kijkiem, a nawet z dwoma. Jeżeli trasy są płaskie, np. na stadionach, to odepchnięcie się kijem daje bardzo dużą przewagę, jazda na narcie jest długa. Natomiast jeżeli jest trasa, na której jest ostry podbieg, a potem szybki, techniczny zjazd, to ta przewaga, jeżeli chodzi o kijek, nie jest już tak bardzo odczuwalna. Można powiedzieć, że ja mam wtedy większe szanse. Handicapy, z którymi startujemy, nie są do końca doprecyzowane.
Czy mógłby Pan te handicapy wytłumaczyć? Dlaczego rywalizuje Pan o medale z osobami, które mają obie ręce?
Gdy wpadamy na metę, nasz czas jest przeliczany przez handicap, jaki ma dana grupa niepełnosprawności. Ja jestem w grupie LW5/7, czyli osób, które nie używają kijków, więc np. w stylu dowolnym mój handicap to jest 88 proc. Jeżeli więc przebiegnę 10 km w 30 minut, to mój czas na mecie jest mnożony przez 88 proc., czyli wychodzi 26 minut z kawałkiem – i to jest mój końcowy czas. Z kolei np. osoba z jednym kijkiem i dłuższą ręką, która nie ma samej dłoni, ma handicap 96 proc. Czyli jej czas 30 minut jest mnożony przez 96 proc.
Czyli jeśli obaj wpadniecie na metę z tym samym czasem...
... to ja wygrywam, bo mam większy handicap.
Jakiś czas temu Pana fanką stała się Justyna Kowalczyk, bardzo ciepło o Panu pisała w mediach społecznościowych, gratulowała wyników.
To było dla mnie spore zaskoczenie, bo nie znamy się za dobrze. Nie wiem nawet, skąd się dowiedziała o tym sukcesie. To jest dla mnie bardzo miłe, bo miałem mało kontaktów z panią Justyną. Zamieniliśmy może kilka słów przed tym sezonem, ponieważ nasze obozy w austriackim Ramsau się zbiegły i dwa dni byliśmy w jednym hotelu. Zaproponowała nam skorzystanie z jej sprzętu, natomiast jeśli chodzi o jakieś wspólne treningi, to nie ma czasu na takie rzeczy.
Ale chyba miłe jest zainteresowanie ze strony takiej sławy?
Piękny sukces naszego niepełnosprawnego narciarza biegacza! Witold Skupień wicemistrzem świata w sprincie!🤗🤗🤗 Wielkie brawa!👏👏👏 pic.twitter.com/LuAMu4Xpv3
— Justyna Kowalczyk (@JuiceKowalczyk) 12 lutego 2017
Pewnie! To jest przecież niedościgniona gwiazda. Chyba już nigdy w biegach narciarskich nikt nie osiągnie tego, co pani Justyna. Jestem więc naprawdę zaszczycony. Zwłaszcza, że dodała też kilka komentarzy pod moimi zdjęciami. Bardzo się cieszę, że nas zauważa.
Z kolei Pana wielką poprzedniczką była Katarzyna Rogowiec, która karierę już zakończyła. Czy jakoś Panu pomogła?
Teraz nie mamy żadnego kontaktu, natomiast na początku, na dwóch pierwszych obozach, kiedy zaczynałem, to Kasia dawała mi bardzo dużo wskazówek odnośnie podstaw. Bo ja zaczynałem kompletnie od zera z narciarstwem biegowym. Natomiast później Kasia zaszła w ciążę, urodziła jedno dziecko, później drugie, kontakt nam się urwał. Wcześniej mieszkała w Rabce, teraz przeprowadziła się aż do Gdańska, więc nie było jak utrzymać kontaktu. Powiem jednak szczerze, że największym wzorem dla mnie był Kamil Rosiek. Też był wicemistrzem świata, też stawał na podium zawodów Pucharu Świata, dzieliliśmy razem pokój, więc to od niego chłonąłem wszystko: podstawy, rozruch, trening, przygotowanie do treningu – to wszystko Kamil mi przekazywał.
Jednak w sport paraolimpijski wciągnął Pana jeszcze ktoś inny. I był to kompletny przypadek.
Pamiętam, że w 2006 roku, kiedy Kasia zdobyła dwa złote medale w biegach na igrzyskach paraolimpijskich, ja się tym sportem zainteresowałem. Już wtedy nie miałem rąk, bo to było po wypadku. Szukałem informacji, adresów. Okazało się, że w Krakowie nie było wtedy żadnego klubu zrzeszającego niepełnosprawnych sportowców. Pomyślałem, że skoro nie ma niczego w Krakowie, to tym bardziej gdzieś dalej od wielkiego miasta. Wtedy więc ta myśl upadła, a po latach okazało się, że klub jest dużo bliżej, w Nowym Sączu, czyli 50 km ode mnie. Trafiłem tam przez przypadek. Chciałem zrobić prawo jazdy, a ponieważ mogę prowadzić tylko samochód z automatyczną skrzynią biegów, musiałem znaleźć specjalną szkołę nauki jazdy. Okazało się, że jej właścicielem jest były paraolimpijczyk, Marian Damian, brązowy medalista ze sztafety z igrzysk w 1992 r. On mnie namówił, zorganizował spotkanie ze Stanisławem Ślęzakiem, prezesem START-u Nowy Sącz, i tak to się zaczęło.
Od razu Pan wiedział, że to jest to?
Zainteresowałem się od razu, podobno miałem błysk w oku. Ja byłem bardzo aktywny, grałem w piłkę w lidze okręgowej, lubiłem też biegać. Więc od takiego kompletnego zera nie zaczynałem. Po pół roku powiedziano mi, że jak się nadarzy okazja, to mnie zabiorą na obóz, zobaczę, jak te biegówki wyglądają z bliska. Pojawiła się okazja, by pojechać w zamian za jedną nieobecną zawodniczkę z kadry. Pojechałem w styczniu 2012 roku na pierwszy obóz, tam był Kamil i tak jakoś zostało do dzisiaj, że biegam.
Miał Pan zaledwie 11 lat, gdy w 2001 r. doznał porażenia prądem i stracił części rąk. Czy to, że sport paraolimpijski Pana odnalazł, korzystnie wpłynęło na Pana życie?
Myślę, że tak. Ogólnie wywodzę się ze sportowej rodziny. Moja ciocia grała w II lidze w siatkówkę, mój wujek był dobrym hokeistą. Już w wieku 10 lat wykonywałem z tatą różne ćwiczenia.
Czy skoczek narciarski Wojciech Skupień to też rodzina?
Nie, to akurat nie jest rodzina. Często mnie mylą, zamiast Witek mówią Wojtek. Szczerze mówiąc, nie znam go, on jest z okolic Zakopanego, ja mieszkam troszkę dalej, nie łączą nas żadne relacje, chyba że o czymś nie wiem. Ale od małego byłem nastawiony na aktywne spędzanie czasu. Jedyne, czego mogę żałować, to że tak późno zacząłem z nartami, że dopiero w wieku 22 lat zacząłem na nich biegać. Cóż, tak wyszło. Trzeba się cieszyć z tego, co jest.
Na pewno układa Pan sobie w głowie jakiś plan na kolejne biegi. Co się musi wydarzyć, żeby wrócił Pan z Pjongczangu z medalem?
Na igrzyskach wystartuje trzech zawodników, z którymi jeszcze nigdy nie wygrałem. Jednego z nich mam już bardzo blisko, jest w moim zasięgu. Można więc powiedzieć, że szanse są. Ja też nie chciałbym nakładać na siebie jakiejś bardzo dużej presji, ale jeśli wyjdzie perfekcyjny dzień, jeśli trafimy z formą, jeśli smarowanie nart, które też ma ogromne znaczenie, nam „siądzie”, to myślę, że będzie dobrze.
Komentarze
brak komentarzy
Dodaj komentarz