Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Rowerem na Olimp

05.07.2010
Autor: Wojciech Franków

Jestem kolarzem z niepełnosprawnością. Moja choroba to mózgowe porażenie kończyn dolnych. Opiszę Wam, jak te biedne nóżęta zniosły moją rowerową wyprawę na górę Olimp na Cyprze.

Po tygodniu pobytu i intensywnych treningów w Ayia Napa nieubłaganie zbliżał się dzień bitwy ostatecznej – wjazdu na Olimp. To najwyższy szczyt w Górach Trodos na Cyprze. Jego wysokość wynosi 1952 m n.p.m. W wieczór poprzedzający wyprawę sprawdziłem sprzęt, zapakowałem rezerwowe dętki, batony i żele energetyczne, przygotowałem ubranie. Gdy kładłem się spać, myślałem o nadchodzącym dniu. Emocje rosły z godziny na godzinę. Czułem się jak przed ważnym wyścigiem. Czekała mnie walka z samym sobą i z moją chorobą, walka ze słabościami, które drzemią w ludzkiej duszy, pogoń za celem i miejscem w życiu, próba udowodnienia sobie i innym, że pomimo mojej niepełnosprawności nie poddaję się, walczę i osiągam sukces.

Budzik zadzwonił o 6.30. Wstałem i zacząłem przygotowania do bitwy. Sprawdziłem broń i zbroję do walki,  zjadłem pożywną strawę, spakowałem wszystko do mechanicznego rumaka i wyruszyłem w drogę.  Czas miałem dobry, a jazda autostradą wydawała się prosta. Jednak mój entuzjazm został szybko wystawiony na próbę. Oznakowanie cypryjskich dróg jest dość niejasne, więc najpierw omyłkowo wjechałem do Larnaki i tam błądząc, straciłem cenny czas, a potem ten sam błąd powtórzyłem  w Limassol, gdzie czasu straciłem jeszcze więcej.



Jeszcze w hotelu umówiłem się ze znajomymi z Niemiec, którzy tego dnia jechali samochodem zwiedzać okolice Trodos, że zabiorą mi wodę i udokumentują na zdjęciach mój pot, moją krew i moje łzy. Mieliśmy spotkać się w miasteczku Pano Polemidia, gdzie planowałem zostawić samochód, jednak za Limassol zobaczyłem mały parking przy kościółku, który świetnie nadawał się na miejsce startowe, spotkaliśmy się więc tam.

Pierwsze zdjęcia, kopniak na szczęście i w drogę. Już na początku mały podjazd, ale nogi świeże, więc rwały do przodu. Kiedy chwilę później zaczęły się zakręty i ostrzejsze podjazdy – od razu przypomniałem sobie ubiegły rok i każdy fragment tej trasy. W miarę upływającego czasu i kilometrów średnia na liczniku zaczęła spadać. Coraz częściej szukałem znaku z informacją, ile kilometrów pozostało do Trodos. To ostatnia wioska przed szczytem. W końcu zobaczyłem tablicę, że przede mną jeszcze 35 km. Po godzinie ponownie spotkałem się ze znajomymi – jeszcze z uśmiechem na twarzy kręciłem przed siebie. Podjechałem do samochodu, uzupełniłem bidon i ruszyłem dalej. Podjazdy stawały się coraz dłuższe a zjazdy coraz krótsze. Kilometry coraz wolniej zmieniały się na liczniku, tętno miałem wysokie – ok. 160.

Na pojazdach patrzyłem, jak samochody znikają mi z pola widzenia i wiedziałem, że zbliża się chwila wytchnienia – zjazd. Niestety wielokrotnie było to złudzenie wzrokowe, ponieważ ostry podjazd przechodził w bardziej łagodny. Kończyła mi się woda. Na jednym z zakrętów zobaczyłem, jak młodzi ludzie nalewają wodę ze źródła do wielkich, plastikowych butli. Spytałem, czy można ją pić. Okazało się, że tak! Podobno Cypryjczycy nawet sprzedają wodę ze źródeł w górach Trodos. Napełniłem bidony, porozmawialiśmy chwilę. Kiedy powiedziałem, że jadę z Limassol na Olimp, kiwali głowami z podziwem, bo znali te tereny i według nich ciężka i niebezpieczna trasa.



Mieli rację, ponieważ ledwie ruszyłem, zaczęły się najgorsze podjazdy. Pierwszy z nich miał 11 proc. nachylenia względem płaszczyzny, a potem było już tylko gorzej.  Cofnąłem się pamięcią do ubiegłego roku i przypominałem sobie, gdzie odpoczywałem i co wtedy czułem. Pamiętałem, że poprzednim razem jechałem bardziej twardo, przepychałem pedały. Zakręt wyrwał mnie ze wspomnień, krótka prosta, znowu zakręt i tak powoli do góry. Przełożenie z przodu miałem najmniejsze, z tyłu największe. Starałem się jechać spokojnie, tak, aby moc nie przekroczyła 170 W, ponieważ w moim wypadku wyższa sprawi, że organizm się zakwasi.


Musiałem zrobić krótki przystanek, bo nie miałem już siły. Nie udało mi się wypiąć z pedałów i upadłem. Na szczęście w pobliżu nie było żywej duszy, więc spokojnie otrzepałem się z piasku i zielonego pyłu, który osadził się na wszystkim – nawet na rowerze. Pogoda dopisała, było ciepło. Bezchmurne niebo, świeże powietrze, jedynie słońce mocno dawało się we znaki. Czułem, jak pot spływa mi po skroni, ale wiatr. Na szczęście wiatr delikatnie chłodził, dawał chwilę wytchnienia. Postanowiłem, że więcej nie będę próbował wypinać się z pedałów, ponieważ to niszczy buty. Opierałem się więc o barierkę, siedząc na rowerze i czekałem, aż puls spadnie do 150. Niestety licznik mocy miał problem z komunikacją z kołem i w końcu odmówił mi posłuszeństwa.

Z oparów zmęczenia wyłonił się demon zwany kryzysem. Marzyłem o płaskim terenie, pojawiły się myśli, że po co była mi po raz kolejny taka męczarnia, po co mi ten rower. Po chwili rozczulania się nad sobą powiedziałem sobie, że skoro ktoś ma mi w końcu zrobić zdjęcia na szczycie, udokumentować zwycięstwo nad Olimpem, to bezwzględnie muszę tam dotrzeć. Marudziłem tak jeszcze, ale jednocześnie cieszyłem się, że nikt nie widzi mojej chwili słabości. Na szczęście krajobraz się zmienił – nie było już znacznej różnicy wysokości między kolejnymi partiami drzew, więc wiedziałem, że moja walka dobiega końca. Nogi już nie dawały rady, tętno skoczyło do 170. Coraz częściej wstawałem w korby. Dopingowała mnie świadomość, że pomimo, iż wyjechałem później niż planowałem, mam bardzo dobry czas, a to oznaczało, że przemierzyłem tę samą trasę co w ubiegłym roku dużo szybciej.



Pokonując kolejny, kilkunastoprocentowy podjazd, zobaczyłem dom na zboczu i wiedziałem, że wioska Trodos jest już za zakrętem. Właśnie w tym momencie zobaczyłem znajomych schodzących spacerowym krokiem z góry. Byłem już tak osłabiony, że ich widok  nie wywołał we mnie euforii ani przypływu energii. Moja psychika kapitulowała, byłem wręcz zły, że spotykam ich w takim momencie. Moje rozgoryczenie sięgnęło zenitu, a potem… było już tylko lepiej. Uświadomiłem sobie, że skoro ich widzę, to moja mordercza wyprawa dobiega końca, że jeszcze trochę wysiłku i będę na szczycie. Po raz kolejny pokonam siebie i Olimp. Wjechałem na płaski odcinek i mogłem chwilę odetchnąć. Podjazdy na odcinku między wioską Trodos a szczytem były już delikatniejsze, ale dla moich bardzo już zmęczonych nóg nie miało to większego znaczenia. Napiłem się wody, znajomi zrobili mi zdjęcie, zaczęliśmy rozmawiać i poczułem się lepiej.

Dojazd na szczyt był bardzo ciężki. Musiałem się zatrzymać, bo zmęczenie wzięło nade mną górę. Po chwili odpoczynku ruszyłem dalej. Nie obyło się bez problemu przy ruszaniu – nogi odmawiały posłuszeństwa, krople potu spływały do oczu, jednak ujrzałem światło w tunelu – wielką, białą kopułę bazy wojskowej, która znajduje się na samym szczycie. Zacisnąłem zęby  – jeszcze jeden zakręt, jeszcze kilkanaście ruchów pedałami i… WJECHAŁEM na szczyt!!!  Po raz kolejny udało się. Kolejna sesja zdjęciowa – tym razem z rowerem w ramionach. Już w ubiegłym roku chciałem mieć zdjęcie, jak w chwale podnoszę rower, który mnie wwiózł na Olimp. Dzięki temu w tym roku przekonałem się, ile naprawdę waży mój karbonowy rumak.

Podnosząc go, czułem się szczęśliwy – moje kolejne marzenie spełniło się. Jednakże nawet w takiej chwili nie mogłem pozbyć się myśli, że jeszcze nie czas na pełną radość, że jeszcze nie wolno mi spocząć na laurach, ponieważ po chwili tryumfu przyszła pora na powrót. Ruszyłem w dół. Zjeżdżałem cały czas na hamulcu, a mimo to momentami osiągałem prędkość ponad 50 km/h. Na Cyprze w miejscach, w których kierowcy mają zwolnić na asfalcie, są pasy namalowane specjalną farbą. Gdy na nie wjeżdżałem, rower aż podskakiwał. Postanowiłem więc zatrzymać się i dokręcić linki hamulcowe. Odczuwałem nieprzyjemne zimno – prędkość i zapadający wieczór zrobiły swoje. Na szczęście zjazdy zaczęły być łagodniejsze, czekało na mnie jednak jeszcze kilka podjazdów. Było ciężko, ale pokonałem pierwszy podjazd bez odpoczynku. Na tablicy zobaczyłem, że ma 9 proc. i zrozumiałem dlaczego początek nie był taki straszny na zjazdach. Starałem się rozluźniać mięśnie, aby podjazdy pokonywać z mniejszym obciążeniem dla nóg.



Minąłem most i miejsce, gdzie w ubiegłym roku upadłem wykończony  w drodze powrotnej z Olimpu. Nie miałem już siły, ale świadomość, że tym razem dałem radę, mobilizowała mnie do kręcenia pedałami. Dotarłem do wzniesienia, potem zjazd i pojawiła się obawa, czy dam radę dotrzeć do samochodu, czy nie pomyliłem drogi. Na szczęście po dłuższej chwili dojrzałem kościół, a przy nim zielone auto, więc była to pełna victoria! Tegoroczną wyprawę zakończyłem z dużo lepszym czasem niż w roku ubiegłym. Wjazd na Olimp zajął mi 6 godz. i 50 min., spaliłem 5,5 tys. kalorii. Wjechałem ponownie na wysokość 1952 m n.p.m. dzięki nogom, które na co dzień mają problem z przemieszczeniem mnie z miejsca na miejsce, ale w połączeniu z rowerem stanowią idealny zespół. Dotrę wszędzie tak, gdzie zapragnę – nawet jeżeli jest to Olimp!

Dodaj komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin

Komentarze

  • Brawo!
    Jod
    09.07.2010, 11:46
    Jestem pod wrażeniem Pana wytrwałości,wspaniałe osiągnięcie, ja zaczęłam trenować na rowerze 20km dziennie i stopniowo zwiększam o pare kilometrów dystans. Moim marzeniem jest pokonać 80km, dzięki Panu wiem że jest to możliwe, aczkolwiek czeka mnie jeszcze długi trening.
    odpowiedz na komentarz
Prawy panel

Wspierają nas