Magiczne Indie
Intensywne barwy kramików, budynków, ubrań. Liczne świątynie z misternie rzeźbionymi dachami. Dzikie zwierzęta i wspaniałe ogrody pełne egzotycznych roślin. Podróż Rafała do Indii miała jednak cel zupełnie inny od turystycznego.
Julita Kuczkowska: Skąd wziął się pomysł wyprawy do Indii? To kraj zdaje się mało popularny na samodzielną podróż dla osoby na wózku.
Rafał Michalczyk: Historia zaczęła się podczas mojej pracy przy organizacji wyborów Miss Wheelchair World jesienią 2017 r. w Warszawie. Jedna z kandydatek do tytułu przyleciała z miasta Bengaluru na południu Indii.
Dr Rajalakshmi Shankar, pierwsza z lewej, podczas wyborów Miss Świata na Wózku
Miałem dość istotny kłopot ze swoimi zębami, dość powiedzieć, że wymagający znacznej ich odbudowy. Marzyłem o zastąpieniu oraz uzupełnieniu implantami, lecz koszty były całkiem poza moim zasięgiem, raczej nigdy nie mógłbym sobie na nie pozwolić, a do innych rozwiązań nie byłem przekonany. Otóż tak się złożyło, że ta Hinduska, o imieniu Rajalakshmi, jest doktorem, specjalistką implantologiem, prowadzi własną klinikę, gdzie naprawia ludziom uśmiechy, i jest w stanie mi pomóc. Gdy dowiedziałem się jeszcze, że mogę to udźwignąć finansowo, że znacząco mniej niż w Polsce za to zapłacę, tj. o około połowę (!), nawet z kosztami podróży i pobytu, myślałem o tym coraz intensywniej. Wtajemniczeni w rozważania i plany ukochani najbliższi sprzyjali nadzwyczajnie, do tego wizja zobaczenia miejsc i ludzi tamtej części świata coraz mocniej pchała mnie do podjęcia decyzji. Byłby to proces trudny, długi, wymagający uprzednio przygotowań w kraju, pokaźnego bądź co bądź kredytu, a operacja skomplikowana, ale jak nie teraz, to kiedy?
Niektórzy ludzie, gdy rozmawiałem z nimi o tych planach, pukali się w czoło. Przekonywali, że spartolą mi zabiegi, że trzeci świat, że paskudna służba zdrowia, że sam, że daleko, że nie wrócę cały itp. Włączając w to dentystkę, u której się przygotowywałem przed wyjazdem. Nie było to jednak bezowocne, gdyż uczuliło na wiele spraw. Szczegółowo konsultowałem możliwości, metody i rozwiązania odnośnie mojej sytuacji, tak ze specjalistami w Warszawie, jak i z dr Raj, z którą ustalałem detale kontaktując się głównie przez komunikator Whatsapp. Przez ponad rok robiłem co mogłem, by upewnić się w słuszności decyzji i wyeliminować potencjalne trudności. Wylot miałem 1 stycznia 2019 roku o świcie.
Jakie były Twoje pierwsze wrażenia po przylocie?
Przed wyjazdem Raj wielokrotnie wspominała, że Indie są niedostępne (dla ludzi na wózkach). Że cały czas będę potrzebował asystenta, wraz z samochodem, do poruszania się po mieście. Okazało się, że miała rację.
Na ulicach panuje nieopisany zgiełk, harmider. Mnóstwo aut i jeszcze więcej skuterów, ludzie przemykają między pojazdami przy nieustającym jazgocie klaksonów. Zewsząd atakują intensywne barwy szyldów, kramików, neonów, budynków, ubrań ludzi. Dla nas, przyzwyczajonych do raczej szaroburych miast, doświadczenie mocno osobliwe. Przez pierwsze dwa dni byłem lekko oszołomiony.
Kierowca miniciężarówki
Życie na ulicy
Zatłoczona ulica wieczorem
W zasadzie nie istnieją budynki, do których nie prowadzą schody lub bardzo wysokie progi. Poziomy parterów zazwyczaj są kilka metrów nad jezdniami.
Jak się później przekonałem, łazienki wszędzie – w domach, w hotelach, nawet placówkach zdrowia – mają podłogę wyżej o jakieś 20 cm względem pozostałych pomieszczeń. Tak było i w moim pokoju w hotelu. Prajju – chłopak, który przez cały pobyt był ze mną w razie potrzeby przy przemieszczaniu się po mieście i poza nim, zarazem kierowca – wraz z kolegą zmajstrowali mi podjazd, nieco siermiężny, lecz spełniał swoje zadanie. Nie musiałem już, jak przez pierwsze trzy dni, dzwonić po ludzi z hotelu, by mi pomogli dostać się do WC. Nawierzchnie ulic nierzadko były nieutwardzone, żwirowe lub z nierównych kawałków betonu. Chodniki? Tu i ówdzie były, o zmiennej wysokości, poszarpane, z cementowych płyt lub cegieł. Koszmar dla jakiegokolwiek myślenia o poruszaniu się.
Krowy na drogach, włażące do sklepów, kładące się na skrzyżowaniach, wszędzie
Co jeszcze możesz powiedzieć o Bengaluru?
Bardzo duże, czwarte co do wielkości w kraju, rozległe miasto, zamieszkałe przez ponad 12 milionów ludzi. To niemal jedna trzecia całej ludności Polski. Jest technologicznym zagłębiem, mają w nim siedziby praktycznie wszystkie firmy z rynku IT: Microsoft, Google itd. Rozległe przestrzennie o najczęściej kilkupiętrowej zabudowie, ma tylko trzy czy cztery prawdziwe wieżowce. Niegdyś zwane Miastem Ogrodów, dziś wypieranych przez betony współczesności. Jednakże w swoich granicach zawiera niezliczone parki, z pokaźnymi jeziorami i niespotykaną roślinnością, dającą pojęcie o zamierzchłej glorii – widać, że ta nazwa nie wzięła się znikąd. Są miejsca, w których wystarczy spojrzeć do góry i już widać okrywające ulice baldachimy rozłożystych koron drzew o czerwonych pniach czy ogromnych kęp bambusów. Chwilami ma się wrażenie przebywania w dżungli, co potęgują rozmowy ptaków.
Bambusy przy ulicach
Dwustuletnie drzewo kapokowe, White Silk Cotton Tree
Sprzedaż kokosów
W oczy rzuca się szacunek ludzi do przyrody. Niejednokrotnie widziałem palmy przechodzące przez balkony czy dachy lub rosnące w specjalnie dlań stworzonych wnękach ścian bądź murów. Gdy zwróciłem uwagę, że u nas tak rosnące drzewo by wycięto, rozmówca zdumiony spytał: „Ale dlaczego?”.
Obok zatłoczonych i zaśmieconych dróg, wzdłuż których ciągną się wszelkiej maści sklepiki, kramiki z jedzeniem, punkty usługowe, można zawędrować na cichsze, bardziej zadbane, z domostwami o zachwycającej architekturze kształtów i barw.
Kram z owocami i trzciną cukrową
Fryzjer i golibroda w szopie
Kolorowe osiedle
Domki na peryferiach
Jakby było mało, miasto usiane jest licznymi świątyniami, bardzo charakterystycznymi dla południa subkontynentu, mającymi misternie rzeźbione dachy z postaciami o tęczowych kolorach, będące same w sobie istnymi dziełami sztuki. Cieszą oko niemal w każdym kwartale ulic.
Regionalne świątynie
Świątynie hinduskie
Brzmi to wszystko pięknie. Celem podróży było jednak leczenie. Jak ono wyglądało?
Już następnego dnia po przyjeździe pojechałem najpierw do placówki, gdzie zrobiono mi pantomogram (RTG szczęk) i tomograf (komputerowy skan 3D), następnie do szpitala, w którym poddano mnie badaniom i testom, spośród których części w życiu jeszcze nie miałem.
Szpital w Bengaluru, poczekalnia
Wyniki miały być za kilka dni, w tzw. międzyczasie udałem się po raz pierwszy do kliniki dr Raj. Miejsce czyste, schludne, wyposażone w odpowiedni sprzęt i lokalne artefakty, na ścianach oprawione dyplomy, nagrody i wyróżnienia. Mieści się na pierwszym piętrze małego budynku, na rogu bardzo gwarnego placu, naprzeciwko pięknej, kolorowej świątyni.
Widok z tarasu kliniki SJ Dental Square
Tam poznałem asystentki, które miały mi potem towarzyszyć w zabiegach. Młodsza była stomatologiem, starsza przyrządzała herbatę i dbała o porządek. Dentystki zbadały moje dziąsła i wzięły ich odciski, obfotografowały twarz z każdej strony.
Gdy później wyniki moich badań oznajmiły, że stan mego zdrowia w żaden sposób nie barykaduje operacji, wraz z Raj i jeszcze jednym doktorem chirurgiem zaplanowaliśmy jej ostateczny przebieg.
Elementem całego procesu była określona dieta, mająca przez kilka dni przygotować organizm na walkę z nadchodzącą weń ingerencją. Co dzień rano jadłem ogórka, pomidory, kanapki z masłem i dżemem oraz dwa jajka na twardo. Pozostałe posiłki – dowolne.
Na obiad na przykład smażony ryż z grzybami i warzywami wraz z sosem do złagodzenia pikantności
Lokalny przysmak uliczny – chat – smażone kule wypełnione białym słodkim płynem, z chrupiącymi groszkami i ostrą posypką z niemniej pikantnym sosem
Na deser lody
W połowie pobytu nadszedł dzień operacji, będącej głównym celem przyjazdu. Raj na zmianę z drugim chirurgiem przez pięć godzin wszczepiali mi 11 implantów, pięć w górnej szczęce, sześć w żuchwie. Nie uśpiono mnie, uraczono jednak trzema rodzajami znieczuleń, więc bólu nie czułem żadnego, niemniej niektóre czynności rezonowały aż na obojczyk. Tego dnia w mieście miały miejsce festiwale uliczne, za oknem słyszałem parady grające rytmicznie na bębnach, werblach i dzwonkach, przy uszach obcy język lekarzy, a w czaszce dźwięki wierteł. Zaiste surrealistyczne doświadczenie, w abstrakcyjnej samotności, mocno emocjonalne. Przez trzy dni po zabiegu polecono mi jedynie jeść (początkowo tylko płyny), spać i odpoczywać, nie ruszałem się nigdzie poza pokój. Potem kontrole w klinice, zdjęcie szwów i ponowne prześwietlenie mające utwierdzić pomyślność operacji. Pierwszy etap zakończony. Po upływie czterech do pięciu miesięcy mam tam jeszcze wrócić, gdyż aktualnie wszczepy się goją i wrastają w kości, dopiero potem przez około półtora miesiąca trwać będą dalsze fazy leczenia.
Rafał w trakcie zabiegu
Gratuluję odwagi i wytrwałości. A właśnie, czy przez ten miesiąc byłeś tylko w mieście, czy także poza nim?
W Bengaluru zwiedziłem technologiczne muzeum, podobne do naszego warszawskiego Centrum Nauki Kopernik, gdzie szczególną uwagę przykuła pokaźna strefa traktująca o hinduskim podboju kosmosu, obejrzałem bollywoodzką komedię akcji w kinie (bez angielskich napisów – „Rafał, jak nic nie będziesz rozumiał, to śmiej się, gdy my się śmiejemy”, lecz nie było aż tak źle), w którym przed seansem publiczność wstaje, bo odgrywany jest hymn narodowy, a w połowie jest piętnastominutowa przerwa. Oglądałem rytuały braminów w najświętszych miejscach miasta, słuchałem czegoś w rodzaju koncertu tamtejszych pieśni z charakterystycznym dla regionu instrumentarium, gdzie publiczność podzielona jest ze względu na płeć – kobiety i mężczyźni siedzieli w odrębnych przestrzeniach, co mnie zaskoczyło. Miałem okazję dostać się do najbardziej ekskluzywnego klubu dla miejscowej elity na dachu wieżowca w kompleksie będącym w posiadaniu właściciela największego krajowego browaru. Stało sie tak dzięki temu, że mój asystent, Prajju, koleguje się z lokalnym celebrytą piosenkarzem i ma tam nieograniczony wstęp. No i chłonąłem życie na ulicach.
Manojavvam Aatreya, piosenkarz, Rafał i Prajju
Zobaczyłem też nieco kraju poza miastem. Jeden dzień spędziłem na safari, gdzie w okratowanym dla bezpieczeństwa odwiedzających busie przyglądałem się żyjącym półwolno słoniom, niedźwiedziom himalajskim, tygrysom, w tym jednym z najrzadszych tygrysom białym.
Słonie na safari
Biały tygrys
Śpiący tygrys bengalski
Innym razem pojechaliśmy zobaczyć jeden z największych na świecie jednorodnych monolitów skalnych, coś w rodzaju słynnego australijskiego Uluru. Kawał kamienia, robi wrażenie. Po drodze przyglądałem się maleńkim miejscowościom, życiu ich mieszkańców, zachwycającej przyrodzie.
Najdalsza eskapada zawiodła mnie do Mysuru, miasta odległego od Bengaluru o około 150 km, do którego ruszyliśmy przed świtem. Miałem tam zobaczyć pałac maharadży rządzącego regionem kilka pokoleń temu. Istotnie, magiczna budowla o nieopisanym przepychu, piękna w detalach, pełna bogatych w zdobienia korytarzy, sal i rozwiązań architektonicznych. Prawdziwa perła i uczta dla zmysłów. Dotarliśmy też na jedno z najświętszych wzgórz ze starożytną świątynią, z której biło nieokreślonym, przesiąkniętym duchami bóstw majestatem.
Pałac Maharadży w Mysuru
Jedno z wnętrz pałacu w Mysuru
Co zaskoczyło Cię najbardziej w czasie pobytu w tym kraju?
Nie było dnia bez takiej sytuacji. Ale nie zapomnę swoich uczuć, gdy pierwszy raz zobaczyłem prawdziwe slumsy, jak mieszkają najbiedniejsi. Te uczucia towarzyszyły mi potem za każdym razem, gdy mijałem takie miejsca. Czasem były to większe obszarowo strefy niewyobrażalnie gęsto usadzonych szop, baraków, nawet ziemianek, skleconych z blach, płyt tekturowych, folii. Gdzieniegdzie były to rzędy takich „chat”, ciągnących się wzdłuż ulic, bądź pojedyncze, powciskane w zagłębienia mostów, wiaduktów czy murów. Warunki do mieszkania katastrofalne, ale nie mogę powiedzieć, by ich mieszkańcy byli brudni. Co kilka metrów jest woda w beczkach, porozwieszane pranie, obserwowałem, jak na ulicach ludzie płuczą ręce i nogi z węży, myją naczynia. Do swoich domów wchodzą boso, bo mnóstwo obuwia w parach przed wejściami, myślę że wewnątrz jest względnie czysto. Korzystają, z czego mogą, szanują świat i siebie nawzajem.
Slumsy w środku miasta
Przypadkiem trafiłem też na... wesele, które miało miejsce na jednym z pięter mojego hotelu. Zauważywszy o poranku ozdoby z kwiatów przed wejściem i wewnątrz na klatce schodowej, a także zjeżdżających się w niemałej liczbie ludzi oraz dużą udekorowaną salę, zaciekawiony zapytałem kogoś, co się dzieje i czy mogę zobaczyć, co jest wewnątrz. Jegomość okazał się ojcem któregoś z nowożeńców i zaprosił mnie na całą ceremonię, jeśli wyrażę taką ochotę. Nie posiadając się z radości, szybko przemknąłem między zbierającą się gawiedzią i zająłem miejsce do obserwacji. Cieszę się z tego doświadczenia niezmiernie.
Miesiąc w tej części świata niewątpliwie odznaczył się w moim życiu i wpłynie na jego resztę. Jestem głęboko wdzięczny, że mogłem doświadczyć czegoś tak wyjątkowego.
Bengaluru, do zobaczenia wkrótce!
Komentarze
-
Jestem pod wrażeniem
04.04.2019, 20:06Niesamowita podróż, gratuluję odwagi i determinacji w dążeniu do marzeń. Rafał pokazujesz że wszystko można. A do tego czyta się tą rozmowę jednym tchem. Piękna opowieść!odpowiedz na komentarz
Dodaj komentarz