Z dziennika młodej polonistki
Nie była to wprawdzie bezkompromisowa obrona Częstochowy - zaledwie dobry plus, ale mój ukochany Myśliwski przenicowany dogłębnie. Sam egzamin dość przyjemny - nawet promotor był dość powściągliwy w swoich opowieściach o popijawach w akademiku z całym światkiem literackim. Wspominał tylko coś o tym, że jest człowiekiem "kultury agrarnej" z chłopskim rodowodem. Co ma jednak piernik do wiatraka?
Oczywiście, nikt nie zareagował na moją prośbę o przeniesienie egzaminu na parter: "Nie ma przecież problemu, ktoś pomoże pokonać schody". Tyle, że nikt nie przewidział, że jest połowa lipca, w dziekanacie pusto, a ja zdaję z dwiema kruchymi koleżankami. Przed obroną zamieszanie - szukanie silnych, męskich ramion (w liczbie czterech, ramion oczywiście). W rezultacie wózek z zawartością (tj. ze mną) wnosi Ewa i Ela. Pocimy się. Żar się z nieba leje. Pełnia wakacji.
4 lipca 2000 r., godzina 13.00
Wychodzimy na słoneczny dziedziniec i przyglądamy się sobie z lekkim niedowierzaniem. Więc do tego brnęłyśmy po ugorze naszej niewiedzy? Sympatyczne było to, że żaden z "oprawców" z komisji nie zapytał nas o dalsze plany. Zmowa milczenia? Czy "ciszej nad tą Trumną" zwaną zatrudnieniem?
Kiedy zaczynałam studia - nie dręczyło mnie pytanie, co będzie dalej? A może powinno. Zwłaszcza, kiedy mgr Więckowska (specjalistka w dziedzinie metodyki nauczania języka polskiego) z uporem godnym lepszej sprawy zasiewała we mnie wątpliwości, co do mojej świetlanej przyszłości. Zwykła mawiać: "Po co pani się tak rwie i tak nie będzie pani nauczycielką na tym wózku!"
Na czwartym roku studiów o profilu pedagogicznym odbywałam praktyki zastępcze - stworzone na użytek takich jak ja popaprańców. Przez miesiąc nudziłam się w uczelnianej bibliotece. Panie nie bardzo wiedziały, co ze mną czynić. Szkoda. Byłam pełna zapału do edukowania młodych, tolerancyjnych dla wszelkiej inności Polaków. Trudno, widocznie za wcześnie - nasza świadomość jeszcze w powijakach.
Na II roku, kiedy nie istniał jeszcze dyktat praktyk zastępczych, miałam zajęcia w szkole podstawowej. Tam dowiedziałam się, że nadal w szkole "straszy" wielce rasistowski w swej wymowie przepis, iż "nauczycielem nie może zostać osoba o widocznym kalectwie". "Pathe matos" (z greckiego: cierpienie (jest) nauczycielem). Jeszcze coś niecoś pamiętam z literatury klasycznej.
Wbrew ostrzeżeniom płynącym z zewnątrz, że szkoła w nieciekawej dzielnicy, że dzieciaki z rodzin patologicznych, że brudno i straszno, pomyślałam sobie - a może one mnie szybciej zrozumieją i zaakceptują...
Pierwszego dnia dowiedziałam się, że moim opiekunem praktyk będzie facet, który oprócz faktu bycia polonistą, jest młody i trenuje... judo. No, nic lepszego nie mogło mi się przytrafić. Mimo oznak zdziwienia na początku, pomagał mi - przy pomocy chłopaków (tych nieco przerośniętych) dostawać się na II i III piętro szkoły. Pierwsze lody zostały przełamane. Dzieciaki jak to dzieciaki, trochę się pogapiły w pierwszych dniach, a potem przywykły.
Uczniowie wcale mnie nie oskalpowali. Oczywiście musiałam co ciekawszym wyjaśnić po lekcjach moją osobistą martyrologię, ale był to swoisty bakszysz, którym okupiłam względny spokój. I o dziwo, słuchały mnie (może był to rodzaj swoistej wspólnoty?). Nie dały mi w kość specjalnie mocno.
Szybko zdałam sobie sprawę z tego, że nie zrewolucjonizuję tu przez miesiąc i w pojedynkę całego systemu oświaty, i nie zostanę mścicielem edukacyjnej prerii. Chciałam poznać to, o czym się mówiło teoretycznie na zajęciach z metodyki i dydaktyki. Chciałam się sprawdzić w roli "belfra utłuczonego tępymi pałami uczniów, jak mawiał Przyboś.
Wiedziałam jedno. Szkoła nie jest jeszcze przygotowana (mentalnie, przede wszystkim; bariery architektoniczne wobec barier w głowach - to pryszcz) na zatrudnianie niepełnosprawnych nauczycieli.
25 lipca 2000 r.
Trzeba się kopnąć w tyłek i szukać jakiejś rozsądnej koncepcji dotyczącej mojego dalszego losu. Moje dossier w porównaniu z młodymi wilczkami kapitalizmu jakieś takie mizerne. No, bo tak:
- studia polonistyczne nie są dziś w cenie, zresztą nigdy chyba nie były
- oprócz studiów, jedynym moim atutem są kilkunastogodzinne warsztaty dziennikarskie
- wszystkie dodatkowe kursy (komputerowe, językowe) odbywały się zawsze na niebotycznych wysokościach, bez windy. Każdorazowa wspinaczka przy pomocy Bractwa Chętnych Dłoni (nazwa stworzona przeze mnie na użytek owej czynności) odpadały. Już przy trzecim podejściu na III piętro stromych schodów omijano mnie szerokim łukiem.
- ze świecą szukać pracodawcy, który zechce zatrudnić niepełnosprawną (na składanie długopisów i robienie szczotek za dobrze wykształcona, na odpowiedzialne, myślące - za mało i nie te warunki fizyczne)
- moją sytuację pogarsza fakt, że jestem z prowincji, z bardzo biednego regionu warmińsko-mazurskiego (tu już naprawdę nie ma na co liczyć)
4 września 2000 r.
Jestem już w domu. Postanowiłam zarejestrować się w urzędzie pracy jako bezrobotna. Posunięciem tym wzbudziłam niezłą sensację i zdziwienie pani urzędniczki: "Przecież pani ma źródło utrzymania (patrz: renta socjalna w kwocie 364 zł), tu przychodzą ludzie, którzy nie mają nic!". Po krótkiej dyskusji postanowiono, co następuje: Izabela Siemaszko - poszukująca pracy.
Specjalnie jakoś nie liczyłam na PUP. Już od dłuższego czasu urzędy te ograniczyły się do roli wydającego zasiłki. "Na mojej ziemi" problem bezrobocia, to nie problem, to horror. Po zmianie przepisów celnych, na początku 1998 r. ludzie blokujący drogi i przejścia graniczne na granicy wschodniej, protestują przeciwko wbijaniu do paszportów stempli z adnotacją o przewiezionej ilości alkoholu. To miejscowi, żyjący z przemytu "na mrówkę". Nie tworzą sobie prawdziwych miejsc pracy, nie naciskają lokalnych władz, by podjęły działania nakierowane na inwestycje, nie walczą, mówiąc patetycznie o lepsze, godne życie. Nie, oni walczą o tolerowanie fikcji prawnej, pozornej legalności drobnego przemytu. Krótki dystans tego myślenia jest przerażający.
Jak długo można tak żyć?
Byle do jutra - to szczyt ich myślenia. Byle się napić - to szczyt ich szczęścia.
6 września 2000 r.
Poszukująca pracy zaczęła jej poszukiwać. Trochę naiwnie postanowiłam wertować gazety z ogłoszeniami o pracy. Zaprenumerowałam nawet w tym celu mazowiecką "Gazetę Wyborczą". Moje początkowe ambicje i oczekiwania wobec ewentualnej pracy szybko zostały zastąpione prozą życia.
Obdzwoniłam okoliczne ZPCh-y. Niestety, nic dla mnie nie mieli. Chcieli albo magazyniera z II gr. inwalidzką (praca wymagająca siły fizycznej), albo szwaczek (sprawnych i z grupą inwalidzką - sic!). W jednym ZPCh-u, gdzie udałam się osobiście, prezes ze zdziwieniem zapytał: "A kto będzie pani podawał segregatory z górnej półki?". I było to jedyne pytanie dotyczące moich kompetencji.
Próbuję jeszcze z ogłoszeniami typu: oferta pracy+koperta+znaczek. Okazuje się, że to tylko naciągactwo i oszustwo. Wydałam tylko niepotrzebnie pieniądze.
20 lutego 2001 r.
Dziś jadę podpisać umowę w jednym z warszawskich ZPCh-ów. Ogłoszenie znalazłam w mazowieckiej "Gazecie Wyborczej". Będę tzw. martwą duszą (raz w miesiącu muszę odhaczyć się na liście płac - potrzebują osób z I grupą inwalidzką do limitu 40 proc. zatrudnionych niepełnosprawnych "pracowników").
Nigdy tego nie pochwalałam, ale to nie ja uchwalam korupcjogenne i uwłaczające ludzkiej godności prawo. 500 zł netto wiosny nie czyni, ale dla mnie to już jest coś. Mam wrażenie, że nikt by mnie nie zatrudnił bez względu na to, czy miałabym dwa, czy pięć fakultetów. Inwalida jest problemem, który niesie za sobą mnóstwo kosztów i kłopotów.
Póki co usiłuję odnaleźć archimedesowy punkt oparcia. Jesienią spróbuję zdawać na podyplomowe studium dziennikarskie. Studiowanie to nie taka zła rzecz - odsuwa też w czasie problem szukania, na poważnie, pracy.
Fragm. pracy, która zdobyta III nagrodę w konkursie literackim .Integracji. pod hasłem: "Niepełnosprawni - normalna sprawa".
"Integracja", nr 2/2002, str. 40-41.
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- W 2025 roku nowe kryteria dochodowe w pomocy społecznej
- Rehabilitacja lecznicza Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. O czym warto wiedzieć
- Czego szukają pod choinką paralimpijczycy?
- Gorąca zupa, odzież na zmianę – każdego dnia pomoc w „autobusie SOS”
- Bożenna Hołownia: Chcemy ograniczyć sytuacje, gdy ktoś zostaje pozbawiony prawa do samodzielnego podejmowania decyzji
Dodaj komentarz