Marzyli o tej pracy. Po pierwsze: pacjent
Długie kolejki do specjalistów. Lekarze wpatrzeni w ekrany komputerów. Brak czasu dla pacjentów. Kilkugodzinne oczekiwanie na oddziałach medycyny ratunkowej. Pracownicy medyczni wyrabiający po kilka etatów, zleceń i kontraktów. Karetki, które nie dojechały na czas. To obraz polskiej ochrony zdrowia wyłaniający się z doniesień o pacjentach, którzy z różnych względów nie otrzymali pomocy.
System opieki zdrowotnej nie jest przyjazny ani pacjentom, ani pracownikom. Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej, okaże się, że przychodnie, oddziały ratunkowe i szpitalne, karetki, gabinety lekarskie i pokoje administracji szpitalnej pełne są ludzi, którzy z pasją wykonują swoją pracę. Są młodzi, wykształceni, wybrali swoją pracę świadomie i są przekonani, że wybrali dobrze. Nie walczą z systemem, nie zmieniają przepisów, na pierwszym miejscu stawiają pacjenta.
Pan pielęgniarka
Mateusz Sieradzan (29 lat, Warszawa) nie wyobrażał sobie, że mógłby robić coś innego niż ratowanie ludzkiego życia. Z tego powodu nigdy nie rozważał pracy lekarza. Nie chciał uczyć się o nowotworach i leczeniu chorób genetycznych. Jego pasją nie było diagnozowanie grypy. Chciał być tam, gdzie liczą się minuty, dlatego zanim został pielęgniarzem na oddziale ratunkowym, był ratownikiem.
- Nakręcało mnie działanie, a zawód ratownika był wtedy dla mnie urealnieniem obrazu superbohatera. Już w harcerstwie zainteresował mnie temat pierwszej pomocy i chciałem się w tym kierunku rozwijać. Wydawało mi się, że gdy zostanę ratownikiem, to będę miał spektakularną pracę. Będę strzelał prądem, ratował życie, wyciągał ofiary z samochodów, odcinał wisielców. Będę robił superrzeczy. W praktyce okazało się, że o wiele częściej zespół ratownictwa jedzie do pacjenta, który nie potrzebuje specjalistycznej pomocy – dodaje.
Chociaż rzeczywistość nie pokrywała się z wyobrażeniami, nie zrezygnował. Znalazł inny sposób na realizację swojej wizji – pielęgniarstwo.
- Studiując ratownictwo, już na drugim roku zorientowałem się, jakie są realia zawodowe i jak wygląda praca w niedofinansowanym systemie. Zobaczyłem, jak niskie są pensje ratowników i że ratownicy nie mają swojej reprezentacji, izby, samorządu. Pomyślałem, że skończę pielęgniarstwo, bo przecież pielęgniarz też może pracować w ratownictwie, w karetkach. To bardzo wszechstronny zawód. Można pracować w wojsku, szkole, przychodni, na oddziale ratunkowym albo innym. Można się spełniać w opiece paliatywnej.
Mateusz Sieradzan
Mateusz Sieradzan jest swoją pracą zachwycony, chociaż nie patrzy na nią przez różowe okulary. Wyraźnie widzi wszystkie bolączki systemu, ale i powody do zachwytu. SOR to stresujące miejsce pracy, ale są dni, gdy kończy dyżur uśmiechnięty.
- Wszystko zależy od dyżuru, ale myślę, że 70 proc. pacjentów to osoby, które po konsultacji wracają do domu z zaleceniami antybiotyków lub oszczędzającego trybu życia. Nie została u nich wykonana żadna specjalistyczna procedura ratująca życie. Czasami wychodzę z dyżuru i mam wszystkiego dosyć. Jestem wściekły, że pacjenci traktują nas jak lekarza rodzinnego, że z błahymi problemami do nas przychodzą i tworzą gigantyczne kolejki. Trudno powstrzymać złość. Jednak gdy to uczucie mija, widzę przede wszystkim człowieka. Wiem, że przychodzą do nas ci, którzy po prostu nie mogą nigdzie znaleźć pomocy. Idą do przychodni, a tam nie ma numerków. Trafiają więc na SOR. Niestety, my zajmujemy się tylko określonymi przypadkami. Gdy stan pacjenta nie jest ciężki, dowiaduje się on, że będzie musiał spędzić w poczekalni kilka godzin.
Chociaż pacjenci trafiają na SOR z problemami, które powinny zostać rozwiązane gdzie indziej, Mateusz stawia się w ich sytuacji i stara się oddzielać pacjenta od problemów ochrony zdrowia.
- Do niektórych specjalistów czeka się np. pół roku. To co człowiek ma zrobić z silnym bólem kręgosłupa, na który lekarz pierwszego kontaktu nie ma już rady? Zostaje mu albo prywatna ochrona zdrowia, albo wiele godzin na SOR-ze, po których przynajmniej ma szansę, że go ortopeda zobaczy. Problemem SOR-u jest niewydolność podstawowej opieki zdrowotnej. Gdyby to zmienić, my konsultowalibyśmy tylko ciężkie przypadki.
Na SOR trafia też grupa pacjentów, którzy nie wiedzą, co innego mogliby zrobić. Nie znają systemu. Nie wiedzą, że funkcjonuje opieka nocna i świąteczna. Nie mają wiedzy o zasadach korzystania z opieki lekarskiej.
- Tymczasem na SOR nie ma często czasu, by z pacjentem budować relację. Mam na myśli to, że nie zawsze możemy okazać zainteresowanie lub wysłuchać pacjenta tak, jak by tego oczekiwał. Nie możemy mu wszystkiego wytłumaczyć. Dzieje się tak z powodu przeciążenia. Gdy pacjent znajdzie się w sytuacji zagrożenia życia, emocje nie pomagają. Dlatego przy reanimacji przy pacjencie niewydolnym oddechowo wyłączamy emocje. Pracujemy jak maszyny. To wszystko nie wygląda jak w serialach – podsumowuje.
Młodemu pielęgniarzowi brakowało kontaktu z pacjentami. Na dyżurach nie miał czasu, by każdemu z osobna wytłumaczyć, dlaczego trzeba czekać w kolejce, jakie są procedury i jak się w nich odnaleźć. Zaczął to robić na Facebookowym profilu Pan Pielęgniarka.
Okładka książki pt. SOR – to jest dramat
- Na swoim prywatnym koncie na Facebooku wrzucałem krótkie opisy tego, co mnie spotkało w pracy. Znajomi powiedzieli, że to się fajnie czyta, i zasugerowali, żebym założył blog. Okazało się, że ludzie są ciekawi, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami SOR-u. A przecież u nas dzieje się wiele. Są przypadki niespotykane, niewiarygodne, niesamowite. Zobaczyłem, że mogę zaproponować śledzącym mój profil coś wartościowego. Coś, co im pomoże zrozumieć system, zrozumieć nas, pokazać, jak działa oddział ratunkowy. Fanpage jest miejscem, gdzie mogę dać odpowiedź, na te wszystkie pytania, na które pacjenci szukają odpowiedzi.
Czytający blog dowiadują się, z jakimi objawami nie zgłaszać się na SOR, dlaczego są kolejki, a personel bywa opryskliwy. Odkrywają, że pracownicy SOR-u wychodzą z pracy wykończeni po 12- lub 24-godzinnych dyżurach, że bywają zdenerwowani, ale zawsze gotowi, by ratować życie.
- Po części robię to dla siebie. Im lepiej pacjent będzie zorientowany w realiach tego miejsca, tym łatwiejszą będę miał pracę. Pacjenci będą nas lepiej rozumieli, będą znali warunki naszej pracy, a to przecież nie są informacje powszechne. Systemu nie zmienię. Nie mam do tego uprawnień ani kompetencji. Moim zadaniem jest to, żeby pacjent otrzymał jak najlepszą opiekę na SOR-ze. Nie mogę brać odpowiedzialności za sprzęt, karetki itd. Ja mogę tylko być przy pacjencie, pomagać, a ponadto informować ludzi, jak sobie poradzić z tym, co działa, i z tym, co nie działa w systemie.
Blog jednak nie wystarczył, dlatego Mateusz napisał również książkę pt . SOR – to jest dramat.
- Książka jest instrukcją obsługi dla pacjenta. Tłumaczę w niej, czym jest SOR, kto jest kim, co robimy, jak robimy, jak wygląda dyżur. Wyjaśniam, skąd się biorą złe rzeczy i dlaczego ludzie umierają w poczekalni. Nikt wcześniej nie próbował tego wszystkiego pacjentom wytłumaczyć, dlatego ze swojej perspektywy opowiedziałem im co i jak.
W czepku urodzona
Książkę napisała również Weronika Nawara (25 lat, Kraków), pielęgniarka na oddziale intensywnej terapii oparzeń. Podobnie jak Mateusz chce pokazać kulisy swojej pracy. Na co dzień robi to na swoim blogu.
- Mój blog jest skierowany zarówno do osób, które mogą się stać naszymi pacjentami, jak i do rodzin pacjentów. Chcę im wyjaśnić, jak pracujemy i z jakimi problemami się borykamy. Jest również skierowany do pielęgniarek. Bardzo się cieszę, gdy starsze stażem koleżanki komentują moje wpisy lub piszą do mnie w informacjach prywatnych. Dzięki temu uczę się od nich. Blog jest też skierowany do studentów pielęgniarstwa, żeby zobaczyli, z czym będą się musieli mierzyć. Jak ta praca wpływa na nasze życie, ale także żeby wiedzieli, jak się zachować w trudnej sytuacji. Niektóre opisane przeze mnie problemy na pewno się pojawią w ich przyszłej pracy. Chcę, żeby wiedzieli, że nie są z tym sami. Inni już przez to przeszli – mówi.
Weronika Nawara
Po 11 latach w szkole muzycznej mogła zostać śpiewaczką. Rodzina spodziewała się, że zostanie lekarzem. Ona jednak wybrała zawód pielęgniarki.
- Moja babcia, która była dyrektorem szkoły pielęgniarskiej przez 28 lat, nie do końca była zachwycona tym pomysłem. Była przekonana, że wybiorę karierę lekarza. Myślę, że to dlatego, iż wiedziała, z czym ten zawód się je, że jest trudny. Natomiast teraz jest ze mnie dumna i pochwala mój wybór. Mama od początku mnie wspierała – wspomina Weronika.
Na początku Weronika patrzyła na swoją pracę bezkrytycznie. Była w niej zakochana. Później jej miłość stała się dojrzalsza.
- Teraz to świadoma miłość. Już wiem, jakie przywary ma ten zawód, co może zniechęcać młodych ludzi. Widzę błędy. Wiem, z czego wynikają, rozumiem mechanizmy, mam doświadczenie. Staję się coraz bardziej świadomą pielęgniarką. Może mam jeszcze małe doświadczenie, ale ono już pozwala mi się opiekować pacjentem bez obaw, które miałam na początku. Pamiętam, że na początku nie wiedziałam, czy sobie poradzę i czy będę potrafiła odpowiednio zareagować, a teraz już wiem, że w większości sytuacji sobie poradzę. Wiem, na co zwracać uwagę, jak obserwować pacjenta. Co ważne, co mniej ważne.
Młoda pielęgniarka najbardziej lubi w swojej pracy kontakt z pacjentem, chociaż tam, gdzie pracuje, często pacjenta poznaje tylko przez jego bliskich.
- Na intensywnej terapii mamy często nieprzytomnych pacjentów. Najczęściej mamy kontakt z ich rodzinami. Próbuję się postawić w sytuacji rodziny i ją zrozumieć. Traktuję wszystkich tak, jak sama chciałabym być potraktowana. Podchodzę więc do rodzin z życzliwością, staram się zrozumieć, że bywają poirytowani. Uważam, że nie ma trudnych rodzin. Oni muszą tylko zrozumieć nasze działania. Trzeba wyjaśniać, tłumaczyć, tłumaczyć i jeszcze raz tłumaczyć.
Trudne momenty w pracy pielęgniarek zdarzają się codziennie. Dla niej ponad siły był poparzony chłopczyk.
- Zapytał mnie, czy umrze. Nie wiedziałam, jak się zachować. To był bardzo mocno poparzony chłopiec, a ja byłam na stażu przeszkalającym. Pytały mnie już o to osoby starsze, ale pierwszy raz takie pytanie padło z ust dziecka. Dorosłym łatwiej to wytłumaczyć. Powiedzieć dziecku, że może być różnie, nie okłamując go, ale też nie przesadzając z bezpośredniością, to już inna sprawa. Z pomocą przyszły mi koleżanki – mówi.
Doświadczone koleżanki to skarb młodych pielęgniarek. Weronika nie zgadza się z opinią, że już straciły entuzjazm w podejściu do pacjenta.
- To nie jest tak, że starsze koleżanki mają jakieś gorsze podejście. Ja uczę się właśnie od nich. Pewnie dodaję do tej wiedzy, także szczyptę siebie, ale czerpię z ich doświadczenia. Przez lata mówienia im, że się nie da, że mają być posłuszne, mogły stracić entuzjazm. Ale znam masę starszych pielęgniarek, które nadal nim tryskają, a do pacjenta podchodzą holistycznie. Szanuję je bardzo.
To właśnie o doświadczeniach swoich koleżanek napisała książkę pt. W czepku urodzone. Książka składa się z wypowiedzi pielęgniarek i pielęgniarzy. Mówią o wstrząsających momentach, o tym, co im się śni po nocach, jaki zapach jest nie do zniesienia, co powoduje odruchy wymiotne.
Pielęgniarka widzi w pracy cierpienie. Prześladują ją obrazy, słowa, zdarzenia z dyżuru. Ze stresem musi sobie radzić sama. Wypłakać się bliskim na ramieniu, pośmiać z przyjaciółkami.
Zajmowałem się pacjentką, która była w ciężkim przebiegu kardiologicznym niewydolności serca, z obrzękiem płuc. Opiekowałem się najlepiej, jak umiałem. I ta pani, nie mogąc już mówić, przyciągnęła mnie i szepnęła do ucha: „Niech mnie pan udusi”. (fragment książki W czepku urodzone Weroniki Nawary)
Pacjenci nie zawsze doceniają ich pracę, chociaż dla pielęgniarek to właśnie zadowolenie pacjenta jest najbardziej wyczekiwaną nagrodą za wysiłek.
- Pielęgniarki to nie roboty. Nie mogą pracować jak maszyny. Każdy z nas inaczej odbiera jakąś minę, jakieś słowo. Pacjent widzi nas pierwszy raz, a jednak przypominamy mu kogoś, kto powiedział coś ze złymi intencjami. A my mamy dobre. Jednak pacjent widzi to inaczej.
Na oddziale brakuje czasu, by to wszystko tłumaczyć. Między pacjentem a pielęgniarką stoi również biurokracja. Wypełnianie dokumentacji i prace administracyjne odbywają się kosztem czasu dla pacjenta.
- Niestety, doprowadza to do sytuacji, w której nieważne jest, co ja rzeczywiście zrobiłam przy pacjencie, a to, czy to udokumentowałam. I to jest straszne. Nikt nie kontroluje faktów. W karcie jest zapis, że wykonano profilaktykę przeciwodleżynową. Tymczasem pacjent ma odleżyny. Teraz pytanie, czy to było tylko w karcie czy rzeczywiście zostało wykonane. A może utknęło w dokumentacji.
Jednak Weronika codziennie od nowa pokonuje ograniczenia systemu. Nie przyjmuje do wiadomości, że czegoś nie da się zmienić na lepsze. O swoich pacjentach wie wszystko. Zna historie ich rodzin, ich życie. Wie, jaką piją herbatę i gdzie mieszkają ich dzieci. Kiedyś te historie zabierała do domu, przeżywała. Zdarzało jej się zaprzyjaźnić z pacjentami, którzy odeszli. Te bolesne doświadczenia nauczyły ją zachowywać dystans.
- Najważniejsze, żebyśmy czuły, że pacjenci i ich rodziny doceniają naszą pracę, żeby pacjent zakładał, że nasze intencje są dobre. Jeśli mówię coś bardziej stanowczo, to nie dlatego, że chcę mu coś zrobić złego, tylko w trosce o jego zdrowie. Pewnie zdarzają się nieprawidłowe sytuacje, nie powinny mieć miejsca. To są jednak wyjątki. Najważniejsze, żeby pielęgniarka była profesjonalna w czynnościach, które wykonuje – podsumowuje Weronika.
Niezapominajka
Droga Aldony Reczek-Chachulskiej (35 lat, Szczecin) do pielęgniarstwa była kręta. Zaczęła się od polonistyki.
- Po maturze nie miałam na siebie pomysłu. Lubiłam czytać książki, więc pomyślałam, że może pójdę w tę stronę. Skończyłam polonistykę, ale już w połowie studiów wiedziałam, że to nie to. Nigdy nie podjęłam pracy nauczyciela. Podjęłam się za to pracy opiekuna osób starszych i wyjechałam za granicę.
Aldona Reczek-Chachulska
Za granicą spotkała się z opieką opartą na indywidualnym podejściu do pacjentów. Podobała jej się atmosfera ośrodka, podejście zarządzających do personelu i personelu do pacjentów.
- Tam było widać skoncentrowanie się na człowieku. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona. Owszem, była to ciężka praca, i psychicznie, i fizycznie, ale pozytywna. Zajmowałam się codzienną opieką, począwszy od porannej toalety, przez karmienie. Robiłam wszystko to, co robimy wokół człowieka, który sam już tego nie zrobi.
Wróciła z przekonaniem, że zostanie pielęgniarką. Przywiozła również pomysł na Pudełko „Niezapominajkę”.
- Miałam pacjentkę z bardzo już zaawansowaną demencją. Nie było z nią kontaktu. Siedziała i patrzyła przed siebie. Pewnego dnia ktoś z jej bliskich przyniósł płytę z muzyką z czasów jej młodości. Ona na to zareagowała. Pierwszy raz od wielu miesięcy się uśmiechnęła i to był świadomy uśmiech. Stąd wziął się pomysł na „Niezapominajkę”.
Pomysł, by otaczać osoby z demencją przedmiotami związanymi z ich wspomnieniami, chociaż prosty w swoich założeniach, otrzymał nagrodę Konkursu Pielęgniarstwa Królowej Sylwii. Nagroda zaskoczyła Aldonę, która początkowo wahała się, czy w ogóle wziąć w nim udział. Wydawało się jej, że Pudełko jest nie dość zaawansowane technologicznie, by zwrócić na siebie uwagę. Nagroda zachęciła ją jednak do dalszego wysiłku. Po cichu planuje już nowe projekty i udogodnienia. Jeszcze o nich nie mówi. Na razie dopięła swego i została pielęgniarką.
- Skończyłam studia pielęgniarskie, pracuję na oddziale kardiochirurgii. Uważam, że zmiany każdy powinien zaczynać od siebie, więc ja również zaczynam od siebie i mojego podejścia do pacjenta. Bardzo intensywnie pracuję. Zdobywam doświadczenie. Bywam zmęczona, ale jestem zachwycona pielęgniarstwem. Ani przez chwilę nie żałowałam. Z uśmiechem przychodzę do pracy i nie wiem, skąd się wzięło przekonanie, że w naszym zawodzie jest źle. Właściwie tylko aspekt finansowy nie napawa radością. Uważam, że pielęgniarki w Polsce powinny zarabiać co najmniej dwa razy więcej – przyznaje Aldona.
Aldona przemawia w Ambasadzie Szwecji
Aldona obawia się, że właśnie aspekt finansowy wpłynie na zmniejszenie liczby pielęgniarek na oddziałach.
- Gdy nasze starsze koleżanki odejdą na emeryturę, zrobi się ciężko. Już teraz czuć braki kadrowe, i będą się powiększać. Gdybyśmy zarabiały lepiej, łatwiej byłoby zachęcić młode osoby do tego zawodu.
Na razie jednak do domu wraca uśmiechnięta. Uważa, że pielęgniarstwo to jej miejsce na ziemi.
Dyrektor ratownik
Pielęgniarzem, a także ratownikiem i managerem z wykształcenia jest Sebastian Jankiewicz (31 lat, Radziejów). Jednak on inaczej pokierował swoją karierą. Został najmłodszym w Polsce dyrektorem szpitala i od pierwszego dnia wdraża swój ambitny program restrukturyzacji placówki. Pracował w karetce i na oddziale. W pracy najbardziej fascynowało go ratowanie życia. Zarządzał zespołem i własną firmą. Koordynował pracę komórki ratownictwa w szpitalu. I miał na tym polu niemałe osiągnięcia.
- Zwiększyłem środki finansowe na wypłaty dla ratowników o 10 zł. To nie był łatwy proces, ale udało się. Z najmniej zarabiających i jednocześnie przecież świetnie wyszkolonych ratowników stanęli na zarobkowym podium. Unowocześniłem sprzęt ratowniczy w karetkach. Zwiększyła się przeżywalność naszych pacjentów w karetkach. Zawsze chciałem pomagać. Wierzę, że wyświadczone dobro wraca. Nie jestem obojętny na drugiego człowieka. Liczą się dla mnie ludzie. Zarówno moi pracownicy, jak i pacjenci.
Może właśnie dlatego, gdy w lipcu 2019 r. dyrektor szpitala w Radziejowie odszedł na emeryturę, pracownicy namawiali Sebastiana, by wystartował w konkursie.
- Nie myślałem o zmianie pracy. Radość przynosiła mi praca w ratownictwie, ale pracownicy raz po raz mówili: „jesteś młody, ambitny, masz dużo pomysłów, spróbuj”, no i w końcu spróbowałem. Złożyłem wymagane dokumenty, złożyłem projekt restrukturyzacji szpitala. Udało się i teraz krok po kroku zmieniamy ten szpital na lepsze dla pacjentów i personelu.
Sebastian Jankiewicz
Zmiana rozpoczęła się od rejestracji i izby przyjęć, bo to w tych miejscach pacjent styka się z placówką po raz pierwszy. Pomieszczenia zostały odświeżone. Pojawiły się automaty z posiłkami i wodą.
- Chciałem, żeby te miejsca były dla pacjentów miłe i przyjemne, żeby personel medyczny był przyjazny. Teraz będziemy malować część pediatryczną w misie, żeby mali pacjenci nie bali się szpitala. Misie i postaci z bajek trafią też na oddział pediatryczny.
Ambicją szpitala jest również rozładowanie kolejek w rejestracji. Zgodnie z planem zwiększy się liczba stanowisk rejestracyjnych.
- Rozmawiam z lekarzami, żeby zwiększali liczbę przyjętych pacjentów, oczywiście w ramach rozsądku. Staram się mieć po 2–3 specjalistów z danej dziedziny. Próbujemy zrobić wszystko, żeby leczenie zaczynało się jak najszybciej.
Kolejna inicjatywa to punkt obsługi pacjenta, w którym będzie można uzyskać informację, zrobić kopię dokumentów, złożyć podanie. Sebastian Jankiewicz chciałby także powtórzyć swój sukces z karetek i zwiększyć poziom wynagrodzeń.
- Budżet szpitala jest niski. Szukam oszczędności, ale przecież nie będę oszczędzał na pracownikach. Powoli zwiększam wynagrodzenia, jednocześnie pilnując, żeby szpital nie popadł w długi finansowe. Ja, personel i pacjent mamy wspólny cel. Wszyscy musimy pracować na nasz szpital. Personel musi się wykazać, żeby pacjenci byli zadowoleni z usług, które możemy zaoferować. Wtedy będzie do nas wracał, a my będziemy mieli argumenty w rozmowach z NFZ.
Wiele zostało jeszcze do zrobienia, ale dyrektor osobiście odwiedza pacjentów. Regularnie rozmawia z pensjonariuszami zakładu opiekuńczego.
- Oni zostaną z nami do końca swoich dni, chcę, by był to dla nich komfortowy czas.
Silną stroną szpitala jest ratownictwo medyczne.
- Już mamy najnowocześniejszą karetkę w regionie, a będziemy mieli jeszcze jedną.
W planie są również udogodnienia na oddziale ginekologicznym i kampanie profilaktyczne oraz społeczne.
- Myślę nad uruchomieniem Koperty Życia dla seniorów w powiecie. Taka koperta zawiera informacje o dolegliwościach i przyjmowanych lekach. Jest schowana w lodówce. Korzystają z niej ratownicy, którzy przyjeżdżają do nieprzytomnego pacjenta lub tak zestresowanego, że nie potrafi jasno przekazać, co mu dolega.
Chociaż dzisiaj Sebastian Jankiewicz pracuje na stanowisku dyrektora, nie zapomniał o swoich ratowniczych doświadczeniach i setkach przepracowanych godzin miesięcznie w karetce. Marzy, by jego pracownicy nie musieli pracować na kilku etatach.
– I żeby szpital był wydolny finansowo i chętnie wybierany przez pacjentów z powiatu. Chcę stworzyć szpital dla każdego. Najbardziej się cieszę, gdy pacjent mówi, że był zadowolony z hospitalizacji. Oznacza to, że daliśmy radę spełnić jego oczekiwania.
W swojej codziennej pracy nowy dyrektor przyjął zasadę otwartych drzwi.
- Słucham i personelu, i pacjentów. Ich uwagi są bardzo ważne. Analizujemy je, zastanawiamy się, co robić. Pracownicy pokładają we mnie nadzieję, a ja staram się ich nie zawieść.
Z konsultacji z pacjentami pojawił się pomysł jadłodzielni. Pacjenci zasugerowali postawienie lodówki, w której można by zostawić świeże jedzenie, którego nie zabiorą ze sobą do domu przy wypisie. Mogliby z niego korzystać samotni pacjenci. Takie rozwiązanie jest jeszcze konsultowane, a tymczasem regularne posiłki szpitalne jada również dyrektor.
- Jem to, co pacjenci, i sam za to płacę. Pytam pacjentów o opinię w sprawie posiłków.
Na razie nie zgłosili zastrzeżeń, podobnie jak nie było skargi na przedłużający się ból.
- Nie wiem, czemu miałaby być. Jeśli to możliwe, to pacjentowi trzeba pomóc, i my to robimy. Obserwując zakupy leków przeciwbólowych, mogę powiedzieć, że są na bieżąco kupowane i wydawane pacjentom na zalecenie lekarza.
Praca dyrektora, chociaż godzinowo nie jest tak wymagająca jak praca ratowników, to jednak nigdy się nie kończy.
- Rozmawiam z ludźmi. Personel ma do mnie telefon. Wiedzą, że każdy może zadzwonić i wspólnie rozwiążemy problem.
Życie poza pracą
Nasi bohaterowie się nie znają, pracują w różnych miastach, na różnych stanowiskach. Mają jednak wspólne marzenia. Sebastian chce szpitala, w którym każdy czuje się ważny. Mateusz marzy, by jego praca była doceniana, a system opieki zdrowotnej był wydolny, tak by on i koledzy na SOR-ach robili to, do czego zostali zatrudnieni. Weronika chciałaby młodym ludziom pokazać, że pielęgniarstwo to wspaniały zawód.
- Chciałabym, żeby zakończyły się czasy hierarchii. Powinien nastać czas zespołu i mówienia w środowisku jednym głosem. Chciałabym, żebyśmy zaczęły dobrze zarabiać i żeby nasze zarobki nie były punktem spornym w społeczeństwie. To nie jest takie proste, że społeczeństwo w podatkach składa się na naszą pensję. My także płacimy podatki. Prezes firmy paliwowej zarabia dziennie tyle, ile my przez rok. A przecież świadczymy usługi dla ludzi, dla społeczeństwa, które dostaje od nas naszą wiedzę, zaangażowanie, wysiłek, umiejętności. Czemu to nie jest w cenie?
Wszystko zaczyna się od niewielkiej iskierki, którą ktoś w nas musi zapalić. Czasem jest to prowadzący na uczelni, czasem ktoś z rodziny, a czasem zupełnie obca osoba, która zmienia nasze tory. Jednak najważniejsze jest to, żeby nie pozwolić temu zgasnąć i rozniecać jeszcze większy pożar, bo tylko w ten sposób możemy być człowiekiem w tej pracy. (fragment książki W czepku urodzone Weroniki Nawary)
Mateusz pracuje ok. 7 lat. Wokół siebie widzi kolegów z 30-letnim stażem. Niektórzy nadal są zadowoleni ze swojej pracy. Są też tacy, którzy się wypalili. On swój płomień podtrzymuje, grając na perkusji.
- Jestem muzykiem i chyba głównie z tego się utrzymuję. Gram muzykę do spektakli, gram w zespole muzykę bałkańską. Mam trzech synów i córkę. Oraz wspaniałą żonę. Nie tylko zachęciła mnie do napisania książki, ale nawet ją wydała. Gdy się robi dużo, to zrobić trochę więcej jest łatwo. Po prostu już się wie, jak tym logistycznie zarządzać. Ja robię to, co jest dla mnie przyjemnością. Praca, muzyka i pisanie. Wszystko sprawia mi przyjemność.
Weronikę napędza prowadzenie bloga i śpiew.
- Na blogu opisuję pielęgniarstwo, z którym się stykam, które na co dzień widzę, i takie, jakiego chcę. To jest autentyczne i to mnie napędza i daje energię. Odskocznię daje mi śpiew. Cieszę się, że miałam prawie 11-letnią przygodę z muzyką. Szkoła muzyczna uwrażliwia i pokazuje życie z innej strony. Przez to trochę więcej czuję, więcej rozumiem. Staram się być aktywna fizycznie, bo myślę, że w tej pracy sprawność jest bardzo potrzebna. Nie będąc w pełni sił, nie będę w stanie pomóc pacjentowi. Muszę mieć kondycję, gdy reanimacja trwa ponad godzinę. Mam życiowe ADHD. Łapię się wielu różnych zadań i to pozwala mi działać.
Aldona czerpie energię z kontaktu z ludźmi i z radości, że wykonuje swój zawód.
- Dbam, żeby się wysypiać. Staram się nie myśleć o pracy po pracy, chociaż akurat to jest trudne, bo mój mąż jest pielęgniarzem. Jeśli chodzi o aktywność fizyczną, to 10 km na dyżurze zupełnie mi wystarcza.
Sebastian relaksuje się z rodziną.
- Napędza mnie myślenie o zapewnieniu środków finansowych i zadowoleniu pacjenta i pracownika. Mam 2,5-letniego syna i żonę. Czas z rodziną to mój odpoczynek. Zadowolenie sprawia mi rozwój. Czytam książki ekonomiczne. Nawet rozważam dodatkowe studia. Nie można się zamykać na ludzi. Ja się cieszę, gdy się inni cieszą. Czerpię z tego energię. Gdy się wypalę, nie będę miał pomysłu, energii, chęci, to sam odejdę. Tu jest potrzebny człowiek z pasją. Gdy mi jej zabraknie, nie będzie tu dla mnie miejsca.
Jeszcze nie raz dowiemy się na własnym przykładzie, że gdzieś system nie zadziałał, coś poszło nie tak. Jednak najważniejsi są ludzie, a ci, wbrew ograniczeniom czy przeciążeniu pracą nadal mają zapał, by zmieniać świat na lepsze.
Aktualizacja: SOR w dobie koronawirusa
Powyższy tekst ukazał w numerze 1/2020 magazynu „Integracja”. Dzisiaj, po ponad miesiącu, warunki pracy naszych bohaterów się zmieniły. Priorytetem stała się walka z rozprzestrzenianiem się koronawirusa. Do typowych, codziennych problemów pracowników ochrony zdrowia doszły nowe.
- Problemy były już wcześniej, tylko teraz są jeszcze bardziej widoczne – mówi Mateusz Sieradzan. – Nadal brakuje ludzi, jest dużo chaosu. W czasie pandemii będziemy mogli pomóc w jednostkowych przypadkach, i to w sprzyjających okolicznościach. To naprawdę ważne, by wszyscy zostali w domach, bo to na razie jedyna skuteczna metoda walki z rozprzestrzeniającym się zakażeniem.
Jako pielęgniarz na SOR-ze, Mateusz Sieradzan pracuje na pierwszej linii. Mimo to, brakuje mu wszystkiego.
- Sami kupujemy resztki dostępnego sprzętu ochronnego, bo bardzo mało jest odpowiednich masek na naszym oddziale – przyznaje. – Poza tym boimy się, że za kilka dni jedyne, które zostaną, to chirurgiczne, a one nie zabezpieczą nas przy bliskim kontakcie z zakażonym pacjentem. Brakuje też jasnych wytycznych. Czasami myślimy tu, że byłoby dobrze, żeby już przyszedł szczyt zachorowań, a wraz z nim jasne procedury, kiedy zakładać kombinezony, maski itd. Generalnie czuję się, jakbyśmy wychodzili w gaciach na ring.
Pielęgniarz codziennie wychodzi z domu gotowy na to, że nie wróci do niego przez co najmniej tygodniowy czas kwarantanny. Robi wszystko, by na ryzyko zakażenia nie narażać rodziny.
- Ubieram się w jednorazowe ubrania – podkreśla. – Kąpię się po dyżurze, buty zostawiam przed domem, dezynfekuję ręce. Robię to, co mogę, żeby nie zostawić żony samej z dziećmi na czas tej epidemii i kwarantanny. Dotąd nasza praca na SOR-ze była wyjątkowo męcząca fizycznie. Teraz odczuwamy jej psychicznie obciążenie. Pacjentów mamy mniej, ale niepewności więcej.
Jednak Mateusza i jego kolegów spotyka też dużo dobrego. Ich trud został doceniony.
- Dostajemy dużo poruszających gestów ze strony ludzi – zaznacza. – Jesteśmy zaskoczeni i onieśmieleni, że nasza praca została zauważona. Jesteśmy ludźmi, którzy pracują w nieludzkich warunkach. Teraz zostało to dostrzeżone.
Pandemia odbiła się również na codziennej pracy Sebastiana Jankiewicza.
- Niektóre reformy w naszym szpitalu musieliśmy odłożyć, ale aktywnie działamy nad zmianami związanymi z zabezpieczeniem szpitala, personelu i pacjentów - podkreśla. – Gdy tylko wirus zaczął się pojawiać w Europie, złożyliśmy zamówienia na wszelkiego rodzaju środki ochronne. Te zamówienia właśnie spływają. To dla nas generalnie trudny okres, ale radzimy sobie.
W zarządzanym przez siebie szpitalu Sebastian Jankiewicz wprowadził szereg nowych rozwiązań. Personel spotyka się z psychologami, działa procedura informowania o stanie pacjentów na odległość. Mimo braku odwiedzin, można przekazywać rzeczy swoim bliskim w szpitalu.
- Każdy, kto może, pracuje u nas zdalnie – tłumaczy. – Prowadzimy teleporady. Wizyty kierujemy do przychodni. Jest wydzielone pomieszczenie na ewentualną kwarantannę. Mamy też procedurę na udzielanie pomocy pacjentom z wirusem, którzy potrzebują innej procedury medycznej (np. rodząca kobieta). W naszym powiecie radziejowskim nie ma stwierdzonego przypadku wirusa, ale i tak się zabezpieczamy. Niestety, wszystko to odczuwamy finansowo. Mieliśmy wypracowane kontrakty, mieliśmy dobry wynik finansowy, a teraz rosną koszty. Maseczka z filtrem kosztowała ok. 3 zł, teraz nawet 40 zł. Kombinezony kosztowały 6,30 zł, a dzisiaj kosztują od 60-80 zł.
Niektóre z wprowadzanych na czas pandemii rozwiązań, pozostaną w szpitalu na dłużej. Sprawdził się m.in. elektroniczny obieg dokumentów. Efekty przyniosło również strategiczne planowanie zakupów.
- Zyskaliśmy również nową karetkę i kontrakt na przewozy międzyszpitalne – podsumowuje Sebastian Jankiewicz.
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- W 2025 roku nowe kryteria dochodowe w pomocy społecznej
- Rehabilitacja lecznicza Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. O czym warto wiedzieć
- Czego szukają pod choinką paralimpijczycy?
- Gorąca zupa, odzież na zmianę – każdego dnia pomoc w „autobusie SOS”
- Bożenna Hołownia: Chcemy ograniczyć sytuacje, gdy ktoś zostaje pozbawiony prawa do samodzielnego podejmowania decyzji
Dodaj komentarz