Weterani wracają do życia
„Kto obroni żołnierza?” – pytaliśmy w artykule ponad 11 lat temu, opisując próżnię, w jaką wpadali po powrocie do kraju ranni weterani misji w Iraku i Afganistanie. Wojsko i państwo potrzebowały czasu, by zaakceptować, że nie każdy żołnierz wraca do Polski w pełni sprawny.
Ponad jedenaście lat temu mówili tak:
„Lekarze w Polsce byli zdziwieni, że mnie wysłano do kraju. Twierdzili, że za trzy tygodnie będę chodził na rękach. Minęły trzy lata i niestety, jest coraz gorzej”.
„Człowiek leży obolały, bezsilny, przerażony tym wszystkim, co było i co przed nim. Ciężko jest samemu logicznie myśleć i prosić właściwe osoby i instytucje o potrzebne rzeczy”.
„Od tego czasu zaczęła się droga krzyżowa”.
„Wystarczyłaby osoba, która przyjdzie i powie: Dzień dobry, jestem X i mam ci pomóc rozwiązać wszelkie problemy. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, powiedz. (...) Niechby ktoś chociaż pokierował, podpowiedział, gdzie i z czym się zwrócić, pomógł napisać pismo. To by dużo dało”.
Janusz (prosił, by nie podawać nazwiska) w 2004 roku wrócił do Polski po tym, jak na drugiej zmianie w Iraku dostał się pod koła autobusu, który staranował punkt kontrolny. Wrócił z nogą krótszą o 5 cm, ze strzaskanym barkiem, z połamanymi łopatkami i żebrami, przebitym płucem.
Krzysztof Sobór, też z drugiej zmiany, wypadł z samochodu, wrócił z połamanym kręgosłupem. W 2007 roku, w reportażu Tomasza Przybyszewskiego „Kto obroni żołnierza?”, opowiadali nawet nie tyle o złej woli (czy jej braku) przełożonych w armii, co o bezradności – swojej i ich. Zwłaszcza ich, w końcu trudno umywać ręce, które są związane.
Działanie po omacku
Dzisiaj sierżant Janusz Raczy, który w artykule z nr 6/2007 „Integracji” występował po prostu jako Janusz, otwarcie przyznaje, że żołnierz z drugiej zmiany w Iraku, ten, który w 2004 roku dostał się pod koła autobusu w punkcie kontrolnym, który wrócił do Polski nieprzytomny, któremu by wystarczyło, żeby ktokolwiek powiedział: „nic się nie martw, pomogę ci” – to on.
Z armią przeprosił się ostatecznie w 2016 roku, obecnie służy jako podoficer sztabowy w Zespole Wsparcia Weteranów w Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa. To ostatnie powstało w 2014 roku (jako jednostka podległa MON) w wyniku kilku lat starań przede wszystkim Stowarzyszenia Rannych i Poszkodowanych Poza Granicami, którego działaczem był właśnie sierż. Raczy. Na pytanie, co się przez ostatnią dekadę zmieniło, bez mrugnięcia okiem odpowiada: „bardzo dużo”.
- Wojsko polskie nie było wówczas przygotowane na taką służbę, państwo polskie również. Zarówno pod względem wyposażenia i wyszkolenia, jak i systemu opieki w przypadku, gdyby coś żołnierzowi się przydarzyło. To było działanie po omacku – stwierdza z generalnego punktu widzenia.
Z osobistego z kolei:
- Kiedy w 2007 roku rozmawiałem z redaktorem Przybyszewskim, byłem w stanie spoczynku. Miałem 33 lata, pobierałem świadczenie rentowe z Wojskowego Biura Emerytalnego i nawet mi nie przeszło przez myśl, że kiedyś przydarzy się możliwość powrotu do munduru, do służb.
Na pytanie o alternatywę, odpowiada krótko, po żołniersku: żadnej.
- Miałem świadomość, że mój stan zdrowia jest na tyle słaby, że na rynku cywilnym mam raczej marne szanse na znalezienie pracy, moja wartość jako potencjalnego pracownika też była raczej niska.
fot. Wikimedia Commons/ Ministerstwo Obrony Narodowej
Wio, do cywila
Krzysztof Sobór po powrocie do kraju czuł się jak „jeden wielki problem”.
- Wtedy nie było nic, każdy, kto zjechał, zostawał pozostawiony sam sobie. A wręcz dążono do tego, żeby się go pozbyć, w myśl starej zasady: nie ma człowieka, nie ma problemu – opowiada.
Choć stwierdzono u niego „zaledwie” 10 proc. uszczerbek na zdrowiu, komisja orzekła, że jest niezdolny do wykonywania zadań bojowych, a w konsekwencji zawodowej służby.
- Składałem pisma, odwołania, ciągle się włóczyłem po komisjach, bo jednak chciałem wrócić do pracy. Nie udało się. Skończył mi się kontrakt i wio, do cywila – wspomina.
Pierwsza reakcja? Szok. Przez miesiąc Krzysztof Sobór nie umiał odnaleźć się w społeczeństwie, tęsknił do służby i munduru.
- Dlaczego? Bo ja się, droga pani, urodziłem, żeby być żołnierzem. Służyłem z powołania, w prawdziwej żołnierce czułem się spełniony. Gdy to się urwało, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić – opowiada.
W końcu jednak otrząsnął się, stwierdził: nie ma co płakać, to nic nie da. Z pomocą przyszedł mu dowódca batalionu, udało się załatwić stanowisko pracownika cywilnego. Tęsknota za mundurem wciąż jednak mu doskwierała.
- Nie było źle, wszystkich dookoła znałem, czułem się jak u siebie. Tylko że wszyscy wokoło nosili mundur, a ja nie mogłem. Pewnie, że to bolało.
Wszyscy byli „za”
Jeszcze dziesięć lat temu właściwie jedyną organizacją, która troszczyła się o poszkodowanych weteranów, była Fundacja Servi Pacis.
- W pewnym sensie oni mi życie uratowali – stwierdza Krzysztof Sobór.
W 2008 roku z pomocą ruszyło też nowo powstałe Stowarzyszenie Rannych i Poszkodowanych Poza Granicami Kraju.
- Mieli jeszcze wtedy ograniczone pole manewru, ale interesowali się, pomagali, robili, co mogli – przyznaje. – Przynajmniej ja na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że pomogli mi bardzo.
Tak na dobre sytuacja zaczęła się zmieniać dopiero po uchwaleniu Ustawy o weteranach w 2011 roku (weszła w życie 30 marca 2012). Ta okazała się dla poszkodowanych weteranów krokiem milowym. Tak mówi się zazwyczaj w przenośni, w tym przypadku także dosłownie trzeba było swoje wydeptać.
- Musieliśmy się o nią wystarać, wielokrotnie zgłaszaliśmy konieczność objęcia systemową pomocą środowiska weteranów i rodzin żołnierzy poległych, spotykaliśmy się z posłami, braliśmy udział w posiedzeniach Sejmowej Komisji Obrony Narodowej – wylicza sierż. Raczy.
Od powołania Stowarzyszenia Rannych i Poszkodowanych Poza Granicami Kraju musiały upłynąć cztery lata, zanim pojawiła się ustawa. Można powiedzieć, że się opłacało: głosowanie odbyło się 30 czerwca 2011 roku na 95. posiedzeniu Sejmu, ustawa przeszła 411 głosami „za”, bez głosów sprzeciwu, nikt się też nie wstrzymał. Brakujące 49 głosów to posłowie nieobecni.
Sierż. Raczy:
- Obyło się bez podziału na opcje polityczne. Wszyscy byli za tym, że państwo powinno o swoich żołnierzy zadbać.
I zadbało.
- Zdecydowanie poprawiła się jakość opieki i możliwości udzielenia pomocy środowisku weteranów. Wcześniej wielu rzeczy nie można było zrobić, bo nie było przepisów, a nie działa się wbrew prawu – mówi Janusz Raczy.
Krzysztof Sobór dodaje z kolei:
- Dzisiaj to jest, że tak powiem, klasa sama w sobie. Nie ma porównania. Niebo a ziemia. Idealnie pewnie nigdy nie będzie, bo nie może być. Natomiast na pewno bardzo dużo zmieniło się na plus. Teraz każdy, kto ma problem, może wziąć telefon, zadzwonić do Centrum Weterana, cała ekipa tam jest do rany przyłóż. Wcześniej nie było nic, a gdzie bym nie poszedł, to się odbijałem, jak piłeczka do ping-ponga.
fot. Wikimedia Commons/ Ministerstwo Obrony Narodowej
Zdolni z ograniczeniami
Dzięki tak zwanej ustawie pragmatycznej z października 2013 roku, mimo uszczerbku na zdrowiu (sierż. Sobór 10 proc., sierż. Raczy 100 proc.) obaj znów noszą mundur, służą jako Z/O, czyli zdolni z ograniczeniami. Bo ustawa dała szanse powrotu w kamasze weteranom poszkodowanym, także tym, którzy zostali ranni po 1 stycznia 1998 roku. Z zastrzeżeniem, że termin składania wniosków upływał z końcem 2014 roku. Ci, którzy wtedy z tej możliwości nie skorzystali, już mają furtkę zamkniętą.
Aktualnie spośród wszystkich weteranów poszkodowanych, służbę w różnych jednostkach odbywa co dziesiąty. Co z resztą?
Krzysztof Sobór o tych, którzy nie wrócili do służby, nie ma żadnej informacji.
- Część wyjechała za granicę, część ucięła kontakt, widocznie nie chcieli go utrzymywać, więc też nie dzwoniłem, nie chciałem być nachalny. Czy bolało ich to, że ja wróciłem, a oni nie? Trudno powiedzieć, nie rozmawiałem z nimi na ten temat, więc nie będę filozofował. Może po prostu chcieli zapomnieć?
Janusz Raczy wyjaśnia z kolei:
- Przede wszystkim żołnierz musi mieć chęci, nie każdy się na to decyduje. To jest sprawa indywidualna. Jedni moi koledzy weterani pobierają świadczenie, inni znaleźli pracę na rynku cywilnym. Zdarza się, że któryś żałuje, że mógł skorzystać [z ustawy pragmatycznej – przyp. red.], a nie skorzystał.
Dlaczego więc on się zdecydował? Wyjaśnia:
- Byłem za młody, żeby niczego nie robić, żeby po prostu gnuśnieć. Czułem, że za szybko się rozstałem z mundurem. To oczywiście nie było hop, z dnia na dzień, ponieważ wniosek złożyłem w 2014 roku, a powołany do służby zostałem dopiero w połowie 2017 roku. Biurokracja to raz, ale również musiałem udowodnić komisjom lekarskim, że mój stan zdrowia jest wystarczający, żeby być tak zwanym żołnierzem biurkowym.
Sierż. Sobór na mocy ustawy z papierkiem „zdolny z ograniczeniami” wrócił do swojego batalionu, został w nim, jak sam to określa, „biurokratą w mundurze”.
- Na początku ciężko było się przyzwyczaić do takiej służby, ale jakoś trzeba było. Niedawno przeniosłem się do WKU, służę sobie grzecznie dalej, jest wyśmienicie, narzekać nie mogę. Bo jak narzekać, skoro udało mi się powrócić do munduru?
Społeczeństwo też korzysta
Janusz Raczy żal ma nie tyle do armii (tej ówczesnej, która jeszcze nie wiedziała, co zrobić z weteranami), co do całego systemu.
- Sam musiałem o wszystko się starać, kombinować wózek inwalidzki, materac przeciwodleżynowy. Kiedy patrzę na to, jaką koledzy mieli później opiekę, to jest różnica ogromna. Teraz chociażby Centrum Weterana jest po to, żeby żołnierz sobie takimi „głupotami” głowy nie zaprzątał. Żeby skupił się na dochodzeniu do zdrowia, a potrzeby ma tylko sygnalizować – wyjaśnia. I dodaje: – Obecnie już nie mamy poszkodowanych weteranów, ale myślę, że oferta pomocy dla takiego żołnierza pojawiłaby się natychmiast. I to z kilku kierunków.
W czasie ubiegłorocznej konferencji naukowej pt. „Wsparcie mobilności niepełnosprawnych ruchowo żołnierzy i funkcjonariuszy” można było usłyszeć, że oferta PFRON w zakresie mobilności osób z niepełnosprawnością, w tym również weteranów i funkcjonariuszy, jest dość bogata. Pomoc jest świadczona od wielu, wielu lat i przynosi stopniowo efekty. Mowa była m.in. o programie Aktywny Samorząd, którego celem jest wyeliminowanie wszelkich barier, które ograniczają uczestnictwo osób z niepełnosprawnością w życiu społecznym, zawodowym i dostępie do edukacji. Zachodzić ma to m.in. za pośrednictwem dofinansowań PFRON do zakupu i montażu specjalistycznego oprzyrządowania do samochodu oraz do kursu i egzaminu na prawo jazdy kategorii B.
W swoim wystąpieniu podczas konferencji sierż. Raczy skupiał się głównie na rehabilitacji przez sport. W sali konferencyjnej Akademii Sztuki Wojennej wyjaśniał też:
- Jest rehabilitacja, maksymalnie dwa razy w roku, w czterech szpitalach rehabilitacyjno-uzdrowiskowych MON, po zakończeniu turnusu wracamy do domu – już motywacji nie ma, pojawia się regres. A jeśli uda się chłopakowi zaszczepić jakąś pasję do uprawiania sportu, jakiejkolwiek dyscypliny, to korzyść będzie miał podwójną: i fizyczną, i psychiczną, bo dostanie kolejny cel do działania. Społeczeństwo też na tym korzysta, bo nie musi człowieka utrzymywać.
Czy obecnie coś można wojsku, systemowi, państwu polskiemu zarzucić w kwestii wsparcia weteranów poszkodowanych? Sierż. Raczy głośno myśli:
- Jeżeli mam zabezpieczone leczenie, rehabilitację, pracę bądź służbę, to reszta już leży w moich rękach. Nie można podchodzić do tego w taki sposób, że siadam z założonymi rękoma, aż mi spadnie z nieba. I tak obecnie mamy niemalże wszystko podane na tacy, więc troszeczkę inicjatywy trzeba wykazać.
Komentarze
-
cudowny szpital
19.05.2019, 17:44a wszystko to: powrót żołnierzy do zdrowia psychicznego i fizycznego było i jest możliwe dzięki rehabilitacji w 21 Wojskowym Szpitalu Uzdrowiskowo-Sanatoryjnym w Busku-Zdroju pod Zarządem Pana Doktora Bernarda Soleckiego.odpowiedz na komentarz -
Wszelkie wojsko jest niepotrzebne. Na świecie musimy żyć w pokoju, to jest życiowa konieczność człowieka. A kasę zamiast na wojsko warto przeznaczać na ochronę zdrowia i poprawę bytu ludzi, likwidację głodu, itd.odpowiedz na komentarz
-
niepełnosprani
04.05.2019, 15:04a co mam myśleć w stanie wojennym 10 miesięcy zmobilizowany bez mojego przekonania byłem narażony wiezieniem prześladowaniem itp.i bez wyroku 5 lat więzienie ja należałem w Solidarności co miałem robić na szczęście było spokojnie nie chciałem iść przeciwko kolegom z solidarności nie doniosłem na kolegów choć byłem na przesłuchniu w komędzidzie byłem pod presją ubeków.odpowiedz na komentarz
Dodaj komentarz